wtorek, 14 maja 2013

Hisoria kusznika cz. V

Przyjaciel

   Robert ocknął się.
   - Witam z powrotem- męski głos niemiło wibrował mu w uszach.- Juz zaczynalem się obawiać czy nie popełniłem jakiegoś błędu.
   Niebo z każdym momentem robiło się ciemniejsze,a Saibden siedział na kocu położonym na wilgotnej trawie, porastającej niewielką polankę. Gdzieś pośród drzew i krzaków swoje głosy prezentowały kobziki, małe szare ptaki z niebieskimi brzuchami znane z zamiłowania do wieczornych treli. Po chwili do ptasiego chórku dołączyły cykające świerszcze. Ognisko dawało ciepło i świtało, które rozjaśniało mrok rozpoczynający panowanie nad lasem. Obok dziesietnika  siedział mężczyzna z prostymi, brązowymi włosami sięgającymi szyi, a paręnaście stóp dalej trawę przygryzała sobie przywiązana do drzewa kasztanka. 
   Saibden spróbował spytać się skąd się tutaj wziął, ale z jego ust wydobyło się jedynie chrząknięcie.
   - Trzymaj.- Olsan podał mu bukłak.
   Robert natychmiast mu go wyszarpnął, dopiero w tej chwili zdając sobie sprawę z tego jak jest spragniony. Woda przyjemnie nawilżyła mu gardło, kiedy chciwie żłopał ją w takim tempie, że wylewała mu się z ust i z ich kącików spływała po policzkach.
   Opuścił ręce zmęczone trzymaniem bukłaka. Cholera, ależ jestem słaby.
   - Skąd się tu wziąłem?- spytał, tym razem z powodzeniem.
   - Nie mogłem cię przecież zostawić leżącego na środku wioski- rzekł Olsan, rzucając mu bochen chleba.- Wziąłem cię na plecy i po prostu zacząłem iść w stronę Davenhall.
   - Niemożliwe- stwierdził Saibden- to prawie dwa dni drogi dla normalnego człowieka.
   - Do Davenhall- zgodził się Dominer- ale nie do najbliższej wsi. Tam za nasze pancerze kupiłem klacz i trochę jedzenia.
   Mimo uratowania życia, dziesiętnikowi się to nie spodobało, ale postarał się, aby jego głos nei zabrzmiał zbyt ostro.
   - Sprzedałeś nasze zbroje...
   - Pomyśl chwilę co by się stało, gdyby znaleźli nas partyzanci.
   - Gdyby znaleźli dwóch mężczyzn przy jednym koniu, w tym jednego z raną kłutą, to pewnie i tak domyśliliby się prawdy.
   Olsan wzruszył ramionami. 
   - W każdym razie po ponad dwóch dniach natknąłem się oddział Mallindora. Ci idioci szli na Ewerytę, żeby ją odbić... To co się tam zdarzyło to znak od bogów, że nie chcą nas w tej puszczy.
W nocy wmówiłem strażnikowi, że Mallindor kazał mi odwieźć cię do Davenhall.
   - Uwierzył?
   - Kiedy mu powiedziałem, ze ma do wyboru, albo nas puścić, albo iść zbudzić dowódcę. Wczoraj wieczorem dotarliśmy do Davenhall.
   - Więc czemu mnie tam nie zostawiłeś?
   - Bo Davenhall spłonęło- powiedział spokojnie, a Robert rozwarł usta w wyrazie zdumienia.- Kiedy je zobaczyłem, paliło się już całe miasto. Ogień przeniósł się na las, ale na szczęście od paru dni wieje zachodni wiatr, inaczej byśmy się tam upiekli.
   - A Mallindor? Na pewno miał medyków.
   - Już zapomniałeś jak się ich wybiera?- prychnął Olsan i zaczął naśladować głos Treyka.- Odliczyć do pięciu. Numery pięć, jesteście medykami.
   Saibden zaśmiał się, a Dominer ciągnął dalej.
   - Oczywiście nie mogłem cię też zostawić u zielarek w napotkanych wioskach...
   - Za często zaglądają tam rojaliści- dokończył za niego Robert, kiwając głową z uznaniem, że towarzysz pomyślał o wszystkim.- Wiesz może co się stało z resztą oddziału?
   - Paru naszych spotkałem u Mallindora, ale z tego co słyszałem, mieli ochotę jak najszybciej uciec... Jak twoja noga?
   Robert do tej pory nie przypomniał sobie jak kończyna zawiodła go w wiosce. Spróbował wstać.  Wszystkie jej mięśnie okropnie bolały przy każdym ruchu. Mimo grymasu na twarzy udało mu się stanąć.
   - To przez ten nóż?
   - Nie, raczej przez to co na nim było.
   -  Toksyna?
   Olsan skinął głową.- Sądząc po wyglądzie rany i zapachu to zawiesina z pyłku tonigry i płatków kefru, silny środek paraliżujący, Miałeś szczęście, że nóż ześlizgnął się po pancerzu, gdyby cios zadano w plecy, trucizna dotarła by do serca i je unieruchomiła.
   - To przez nią byłem tak długo nieprzytomny?
   - Nie, raczej przez antidotum, które ci przygotowałem. Ot taki skutek uboczny.
   - Nie znałem cię od tej strony- powiedział z uznaniem Robert.- Skąd masz taką wiedzę?
   - Kiedy miałem dwanaście lat, byłem uczony przez zielarkę.
   - Niezbyt charakterystyczna funkcja jak dla mężczyzny.
   - Wychowywałem się w osadzie podobnej do Eweryty. Nie mieliśmy za dużo dziewcząt, a mnie po śmierci rodziców przygarnęła znachorka i zaczęła uczyć na swojego następcę.
   - Czemu nim nie zostałeś?
   - Długo by opowiadać.- Olsan nagle stracił zapał do rozmowy.
   - Mamy dużo czasu- zaoponował dziesiętnik
   - Za to ja nie mam ochoty.- Skończył dyskusję Dominer.- Chyba już pora na sen.
   Zalali ognisko wodą z pobliskiego strumienia i położyli się na kocach, okrywając się wszystkim co mieli pod ręką.
   Ranek, jak zresztą zwykle w tych stronach, okazał się mglisty. Niebo w czasie nocy zasnuło się szarymi chmurami, zwiastunami deszczu.
   Zamaskowali miejsce noclegu i wyruszyli.
   Robert dalej miał problemy z nogą, dlatego Olsan odstąpił mu klacz.
   Co jakieś dwie godziny robili postój, nie dlatego że którykolwiek z nich się zmęczył, ale klacz zaczynała bardzo ciężko oddychać i bali się, aby nie padła.
   Tak minęły im cztery dni. Stopniowo opuszczali już Puszczę Morza Północnego, która robiła się coraz mnie gęsta, a gęste obłoki nadal panowały nad ich głowami. Po drodze ze strachem mijali lessowe wąwozy, w których uprzednio ich zaatakowano, ale tym razem podróż przez nie była spokojna, choć nie obyło się bez niepokoju, który wzbudzał w ich sercach każdy odgłos, nieważne czy wzbudzany przez startującego ptaka czy też przez wiatr. Noga Roberta z każdym dniem bolała go coraz mniej, aż ból był już prawie niezauważalny.
    Kiedy w południe piątego dnia ostatecznie opuścili puszczę i stanęli przed wielką równiną zwaną Dzikimi Polami. Niektórzy uważali, że zawdzięczają one swoją nazwę prymitywnym plemionom, które żyły tu przed wieloma wiekami, inni natomiast sądzili, że pochodzi ona od zjaw, które to miały pojawiać się na tej wielkiej przecież połaci ziemi, jako dusze żołnierzy, którzy walczyli podczas Pierwszej Bitwy Bogów. Na północy majaczyły im ledwo widoczne czubki Dalekich Wierchów.
   - Kropi- zauważył Robert, kiedy na dłoń spadła mu kropla wody. Co prawda zanosiło się na to od wielu dni, ale mimo to mieli nadzieję, że niebiosa wstrzymają się jeszcze parę zachodów słońca.
   - Tam.- Olsan zauważył drewniany donżon otoczony niskim, kamiennym murem stojący na niewielkim pagórku oddalonym od nich o niecałe dwie staje.
  Docierając do budowli byli już całkowicie przemoczeni, a klacz znów dawała wyraźne znaki zmęczenia.
   Kiedy byli już blisko, okazało się, że donżon ma niepełne czterdzieści stóp wysokości.
   Weszli przez rozwaloną bramę i znaleźli się na malutkim placyku przed wieżą. Świeży koński nawóz przed stajniami, które przylegały do strażnicy, świadczył, że budynek jest zamieszkały. Podeszli do spróchniałych, bukowych drzwi i widząc dziurę po kołatce, która musiała wypaść wieki temu, załomotali pięściami, czując jak drewno ugina się pod siłą ich mięśni. Czekali chwilę, ale nikt im nie otwierał. Po paru próbach Robert stwierdził, że wyważy drzwi.
   - Czekaj- powiedział Olsan, powstrzymując go ramieniem.- Mogą być otwarte.
   Dziesiętnik prychnął z niedowierzaniem i kiedy klamka ustąpiła pod naporem dłoni towarzysza, zdobył się jedynie na krótkie "aha".
   - Jest tu kto?!- Krzyknął kiedy weszli już do środka. Kiedy odpowiedziała mu cisza, skinął na Olsana i ruszyli wgłąb donżonu. Nawiedziły go wspomnienia z Davenhall. Zdawało mu się, że znów przemierza korytarze grodu położonego w puszczy, jednak nie wszystko wyglądało identycznie. Korytarze były zdecydowanie węższe i panował w nich półmrok, jako że wszystkie pochodnie zawieszone na ścianach wyglądały na od dawna nierozpalane. Stopniowo obeszli cały parter, ale nie spotkali tu nikogo, co więcej, niektóre komnaty ze swoimi zakurzonymi, starymi meblami i pajęczynami w rogach wyglądały na nieużywane od przynajmniej paru miesięcy. Inne z kolei zostały przekształcone na coś w rodzaju magazynu. Stały w nich duże skrzynie, z których każda zabezpieczona była, w wielu przypadkach pordzewiałą już, kłódką. Weszli na piętro.
   - Jest tu kto?!- zawołał ponownie Robert, ale ponownie nikt nie dał znaku życia.
   - Coś tu jest nie w porządku- stwierdził, otwierając pierwsze drzwi z brzegu.- Ja pierdolę!
   Bełt przeleciał przez komnatę i wbił się we framugę,pół stopy od głowy dziesiętnika. Wparadował z mieczem do środka sporej komnaty, której wszystkie ściany obwieszono gobelinami z otworami na okna i uchwyty, w których płonęły pochodnie. Stało tu solidne biurko, kompletnie nie komponujące się z resztą otoczenia, za którym siedziała postać obwinięta w futra. Wystawały spod nich jedynie kusza oparta o blat i pomarszczona, łysa głowa. W komnacie było gorąco i duszno.
   - Kim, kurwa jesteś?!- spytał wściekły Saibden
   - To mój dom, ja tutaj zadaje pytania!- Zawył staruszek, trzęsąca się ręką próbując nałożyć kolejny bełt.- Więc pytam: kim wy, kurwa, jesteście?!
   - Spokojnie!- Do pokoju wparował Olsan.- Jesteśmy jedynie wędrowcami szukającymi schronienia.
   - Jak tu weszliście?
   - Drzwi były otwarte- wyjaśnił Saibden, mimo emocji siląc się na spokojny ton.- Donżon jest w takim stanie, ze myśleliśmy, że jest opuszczony.
   - W takim razie jako gospodarz proszę was o spełnienie Prawa Esatyjskiego.
   - Czego on chce?- spytał szeptem Dominer.
   - Mamy odłożyć miecze- wyjaśnił Robert- a on odrzuci kuszę.
   - Widzę, że przynajmniej jeden z was wychował się w porządnej szlacheckiej rodzinie.- Starzec pokiwał głową. Robert kątem oka zobaczył jak mięśnie Olsana chwilowo się napięły. Wyciągnęli ostrza z pochew i odrzucili je w kąt, po chwili dołączyła tam także kusza starca, który wziął butelkę bimbru i porozlewał jej zawartość do pucharów. Okazało się, że starzec nazywa się Hodrew van der Werakord i jego rodzina od wieków mieszkała na obrzeżach puszczy. Utrzymywał, że jego korzenie na tej ziemi sięgają jeszcze czasów, kiedy niedaleko stąd przebiegała granica Elendilu, królestwa Elfów, a jego przodkowie byli pogranicznikami. Następnie podzielili się z nim wiadomością o Davenhall.
   - Co wy pieprzycie?- zaniepokoił się Hodrew.- Jak to spłonęło?
   - Normalnie, przy pomocy ognia.
   - Jebani rojaliści...
   - Równie dobrze w mieście mógł wybuchnąć bunt- stwierdził Dominer- albo chociażby kuchcik nie dopilnował wygaszenia ognia. Kto wie, takie rzeczy też się zdarzają.
   W międzyczasie ulewa znacznie utraciła na sile i z zewnątrz usłyszeli odgłos końskich kopyt uderzających o błotnistą ziemię.
   - Spodziewasz się gości?- spytał Robert gospodarza, wychylając końcówkę wina z naczynia.
   - To pewnie moi synowie.
   Po chwili usłyszeli ludzi wchodzących do sieni i przytłumioną rozmowę. Po paru minutach w drzwiach pojawiła się grupka mężczyzn w różnym wieku, najmłodszy nie miał dwudziestu lat, a najstarszy około pięćdziesięciu.
   - Chłopcy- warknął staruszek, kiedy ci stali na korytarzu niepewni co mają zrobić.- Ile razy mam wam powtarzać, że grzeczność to podstawa? Przywitajcie moich gości.
   Olsan zerwał się z miejsca i z uśmiechem na ustach ruszył do mężczyzn, wyciągając w ich rękę. Najstarszy z nich uścisnął ją, przyciągnął go do siebie i wbił uprzednio wyciągnięty nóż pod żebra. Twarz Dominera wykrzywiła mieszanina zaskoczenia i bólu. Upadł na podłogę, a jego krew powoli spłynęła na dywan, tworząc paskudną plamę.
   Saibden zerwał się z miejsca, zerwał pochodnię ze ściany oraz bimber ze stołu i zanim młodzi Werakordowie zdołali go pochwycić, stanął za Hodrewem.
   - Ani kroku, skurwysyny!- wrzasnął, oblewając starca alkoholem.- Albo wasz ojczulek upiecze się jak wieprz z tymi swoimi futrami!
   Synowie Hodrewa zamarli w pół kroku i spojrzeli na ojca pytającym wzrokiem.
   - Na co czekacie?!- zawył staruszek.- Zajebać go!
   Płomienie buchnęły, tak że Robert odchylił się pod wpływem gorąca. Pokój wypełniły wrzaski człowieka- pochodni, a Robert zaczął się zastanawiać co teraz. Status quo został nieodwołalnie zachwiany. W ułamku sekundy podjął jedyną decyzję jaką uznał za racjonalną... Racjonalną w tym momencie, bo w innej sytuacji określiłby ją jako "popierdoloną".
    Nadal trzymając pochodnię w ręce wyskoczył przez okno.
    Przebił się przez strzechę stajni i runął na stóg siana. Pochodnia potoczyła się w dół i snop zaczął płonąć. Robert zeskoczył i pobiegł w stronę koni. Szybko wybrał wyglądającego na najsilniejszego, wyprowadził go z boksu, wskoczył na niego na oklep i zostawił za sobą płonącą strażnicę.

sobota, 4 maja 2013

Historia kusznika- część IV

Duchy lasu

   - Daleko jeszcze?- Spytał Olsan, przysiadł na kamieniu przy rzece i rozmasował sobie nogi.
   - Nie jęcz- upomniał go Robert.- Przez te dwa dni przeszedłem więcej niż ty przez całe, a ten skurwysyn Treyk wysłał mnie z powrotem.
   Nogi Saidbena odmawiały mu już posłuszeństwa. Ucieczka z Eweryty była znacznie bardziej męcząca niż udanie się do niej. Przez godzinę szedł wąwozem w górę rzeki zanim zdecydował się na wejście do lasu. Co jakiś czas wiązał na gałęziach kawałki oddarte z białej chusty zabranej wieśniaczce, wiedząc, że  jeśli się zgubi i trafi w to samo miejsce, to przynajmniej będzie o tym wiedział. W końcu, po parudziesięciu przekleństwach i wezwaniach bogów, udało mu się trafić na ścieżkę. Gwiazdy zawieszone na czystym, nocnym niebie pozwoliły mu określić kierunki świata. Do obozu Treyka, założonego na jakiejś polanie dotarł po ponad dwóch godzinach. Początkowo, tuż po obudzeniu, dowódca chciał go wychłostać, a nawet kazał obudzić Pata Dawsona, najsilniejszego mężczyznę w oddziale, ale zmienił zdanie, kiedy Robert wyjaśnił mu jakie posiada informację.
    Treyk pozwolił przespać mu się do świtu, co oznaczało jakieś trzy godziny, po czym bezceremonialnie wybudził go lekkim poszturchiwaniem buta. Następnie kazał poprowadzić na tyły Eweryty dziesiątkę ludzi.
   Z zamyslenia wyrwał go Derwald
   - Jest most- poinformował go towarzysz, pokazując ręką budowlę.- Wioska jest tuż tuż.
   Saibden skinął głową.
   - Teraz po cichu, panowie.
   Kiedy znaleźli się pod mostem, naładowali kusze i wspięli się ostrożnie po ścianie wąwozu. Robert wystawił głowę i zobaczył trójkę uzbrojonych mężczyzn, stojących nieopodal pierwszych chat, przy kupce siana.
   Robert schował się i wyjaśnił podwładnym, co własnie zobaczył
   - Derwald, Olsan przybliżcie się do mnie- szepnął do towarzyszy, a gdy ci znaleźli się niecałą stopę od niego, wyjaśnił co zaplanował.
   - Olsan- mruknął nie bez cienia uśmiechu Robert.- Mam nadzieję, ze te twoje objawienia nie przeszkadzają ci zabijać, co?
   - To wrogowie prawowitego króla.
   Robert wolał mu nie przypominać, że prawowity król obalił tego wcześniejszego, jeszcze bardziej prawowitego.
   Powoli wystawili kusze i głowy z wąwozu.
   - Trzy...
   Cele zaśmiały się gromko z jakiegoś żartu
   -  Dwa...
   Jeden z partyzantów pokręcił głową w wyrazie rozbawienia. Jego wzrok padł wycelowane w nich bronie.
   - Strzelać!- sapnął Saibden.
   Spusty kusz kliknęły, a bełty przeszyły powietrze by po niecałej sekundzie utkwić w ciałach szyjach mężczyzn.
Partyzanci zarzęzili cicho i osunęli się na ziemię, ale byli oni tym co teraz obchodziło Roberta najmniej. Cała jego uwaga skupiona była bowiem na fajce, która wypadłszy z ust partyzanta zmierzała do ziemi, będąc niebezpiecznie blisko suchej kupy siana. Fajka uderzyła o ziemię rozsypując swoją rozżarzoną zawartość naokoło. Suche źdźbła trawy zaczęły kurczyć się z gorąca by po chwili stać się paliwem dla płomienia.
   Robert wyskoczył z wąwozu, a za jego przykładem poszli Olsan i Derwald, jednak było już za późno, aby ugasić ogień.
   - Trzeba ostrzec rodzinę- powiedział Olsan, widząc jak pożar zaczyna ogarniać.
   - Pieprzyć ją- warknął Robert.- Mamy własne sprawy.
   Ale Olsan pobiegł już do drzwi chaty.
   - Chuj z nim!- oświadczył stanowczo Saibden, odwracając się do ludzi w wąwozie.- Derwald, weźmiesz połowę ludzi i pójdziecie drugą stroną.
   Mężczyzna kiwnął głową i pobiegł z czwórką innych za róg chaty po drugiej stronie drogi.
   Tymczasem pożar pożerał już róg domu i Saibden podjął decyzję o ruszeniu przez tyły gospodarstw.
   Przeskakiwali bądź rozwalali płoty stojące na miedzach, deptali wszystko co napotkali na drodze, nie ważne czy były to marchew, buraki czy też kapusta. Wszystko poddawało się ich skórzanym, żołnierskim butom. Raz czy dwa Robertowi mignęły w oknach przestraszone twarze ewerytczyków którzy kryli się przed bitwą. Tymczasem z tyłu dobiegały krzyki mieszkańców wsi, którzy walczyli z pożarem.
   Kiedy znaleźli się przy ostatnich domach, usłyszeli krzyki mężczyzn i syki strzał przecinających przestrzeń dochodzące sprzed wioski. Widocznie Treyk właśnie przypuszczał szturm na wioskę
   Przecisnęli się przez krzaki zarastające przejście między chatami i przystanęli tuż przy rogu domu. Vis a vis stał Derwald ze swoimi ludźmi.
   Robert wychylił się zza chałupy i zobaczył grupę około dwudziestu mężczyzn z kuszami i łukami. Stali za zbudowaną poprzedniego dnia barykadą i trzymali ludzi Treyka na dystans.
   - Za mną- syknął do podwładnych po naładowaniu kuszy i wybiegł na  na środek drogi. Cały oddział ustawił się w linii.
   - Strzelać!
   Dziesięć bełtów pomknęło ku obrońcom, kilka natrafił na beczki lub skrzynie, ale większość dosięgnęła celu. Parę postaci w zielonych płaszczach upadło i w tym momencie nad barykadą przeleciało w ich stronę parę bardzo niecelnych strzał.
   - O kurwa...- Było to jedyne co zdołał z siebie wykrztusić.
   Dwaj mężczyźni po jego prawej stronie runęli na ziemię, a paru partyzantów właśnie rzuciło się w ich stronę. Obie grupy dzieliło od siebie trochę ponad pięćdziesiąt stóp. Zdecydowanie za mało, żeby przeładować.
   - Wycofać się między domy!
   Zbiegli do ogródków warzywnych i już po chwili spomiędzy paru chat wyskoczyli partyzanci. Robert doskoczył do wroga, uprzednio wyjąwszy miecz z pochwy i ciął go przez ramię, ale uderzenie zostało zablokowane i już po chwili to on musiał bronić się przed przeciwnikiem. Wymieniali ciosy dłuższą chwilę i zdał sobie sprawę, że przeciwnik jest niższy od niego, a mimo to nie tylko parował wszystkie jego uderzenia, ale też groźnie ciął. Jebany- pomyślał z irytacją, kiedy kolejny cios uderzył w miecz przeciwnika, który zamachnął się w kontrataku. Robert odbił klingę równocześnie cofając się o krok. Postawił stopę na coś kulistego i śliskiego przez co stracił równowagę i runął do tyłu na poletko kapusty. Partyzant uniósł ostrze...
   Nagle, z boku pojawiła się szara smuga i głowa przeciwnika eksplodowała krwią i mózgiem.
   Robert rozejrzał się i zobaczyły uśmiechniętego, okopconego, uwalonego w krwi Olsana.
   - Chyba bogowie mi cię zesłali- podziękował wybawcy dziesiętnik, a towarzysz pomógł mu wstać.- Zginąłbym przez tę pieprzoną kapustę.
   Szybko ocenił sytuację. Wszyscy partyzanci leżeli na ziemi podobnie jak paru jego ludzi, ale nie miał teraz czasu zajmować się tym kto zginął.
   - Olsan, zobacz czy są jacyś ranni- polecił towarzyszowi.- Reszta, za mną!
   Powrócili na ulicę akurat, żeby zobaczyć jak ostatni trzej partyzanci uciekają na koniach przez wieś. Żołnierze, którzy właśnie wkroczyli do wioski, wypuścili im na pożegnanie kilkanaście strzał, jednak celu dosięgła tylko jedna z nich, trafiając wałacha, którego dosiadał rojalista, w pośladek. Zwierzę gruchnęło na bok, miażdżąc jeźdźca.
   Wioska rozbrzmiała wesołością wygranych, ale Treyk szybko zaprowadził porządek.
   - Denkins! Weź paru chłopa i zajmijcie się rannymi. Tak, leśnymi skurwielami też, może wiedzą coś ciekawego. Gewenheit, dogaście ten cholerny pożar i sprowadź tu całą wieś. Van der Saibden, do mnie!
   Robert przybliżył się do dowódcy, nie bardzo wiedząc czego może się spodziewać. Treyk popatrzył na niego swoimi surowymi, szarymi oczyma.
   - Ilu straciłeś?- spytał beznamiętnym tonem
Dziesiętnik wzruszył ramionami.
   - Paru, jeszcze nie liczyłem, panie.
   - To zabierz się za to!- Warknął ordynarnie Treyk. Robert odwrócił się, ale usłyszal znów głos dowódcy.
   - Saibden!
   - Tak?
   - Spóźniłeś się, już myślałem, że poprowadzę szturm bez wsparcia...
Podwładny chciał zaprotestować, ale nie ośmielił się otworzyć ust.
   - Ale było całkiem nieźle.
   Robert uśmiechnął się na te słowa.
   -  Nie szczerz tak tych zębów tylko rusz dupę i przelicz zmarłych bo...
   Treyk zmarszczył brwi i uchylił usta.
   - Saibden, uważaj!
   Robert poczuł jak coś uderzyło go w okolice prawej łopatki, a potem doznał gwałtownego bólu, gdy coś ostrego przekłuło jego skórę nad pośladkiem i wbiło się w kość biodrową. Krzyknął z bólu, a nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Gdzieś z tyłu usłyszał świst. Ktoś chwycił go za ramiona i pomógł mu wstać. Odruchowo sięgnął po przedmiot, który nadal tkwił w ranie, ale Olsan wyszeptał mu do ucha.
   - Zostaw. Tamuje krew.
   Robert posłuchał towarzysza i rozejrzał się. Na drodze, w kałuży krwi leżał korpus pulchnej kobiety, a niecałe dwie stopy spoczywała jej głowa. Obok niej stał Treyk, czyszcząc swój miecz z posoki.
   - Znasz tę kurwę, Saibden?- spytał się dowódca, nie odrywając wzroku od swojego zajęcia.
   Dziesiętnik pokuśtykał bliżej, aby rozwiać ostatnie wątpliwości.
   Poznał twarz dziewczyny. To z nią omal nie spędził nocy w stodole. Po jej policzku spłynęła łza.
   - Nie zachowałem się wobec niej... Odpowiednio.
   - To już wiesz do czego może być zdolna zraniona kobieta- mruknął Treyk z uśmiechem, który jednak nie złagodził ostrych rysów jego twarzy. Przyglądnął się klindze i widocznie uznał, że jest wystarczająco czysta, bo schował ją do pochwy.
   - Dominer- Zwrócił się dowódca do Olsana- Zajmij się nogą Saibdena.
   Tymczasem na ulicy ustawili się w szeregu wszyscy mieszkańcy wsi. Treyk przechadzał się przed nimi z marsowym obliczem, wpatrując się w twarze wieśniaków. W pewnym momencie niska, płacząca kobieta w podeszłym wieku splunęła mu w twarz, a wszyscy wstrzymali oddech.
   - Zabiliście mojego syna!- krzyknęła, wstrząsana spazmami. Treyk wyglądał początkowo jakby miał wybuchnąć, ale po chwili jego twarz się uspokoiła. Starł plwocinę z twarzy i strzepnął ją na ziemię.
   - Zabić co drugiego mężczyznę!- Zawyrokował, zwracając się do swoich ludzi. Wśród chłopów poniósł się pomruk strachu i gniewu.
   - Jeśli ktoś będzie stawiał opór zginie cała jego rodzina!- Ryknął, przekrzykując hałas. Wieśniacy uspokoili się, ale nadal patrzyli na Treyka z nienawiścią. Atmosfera była bardzo napięta.
   Olsan, który do tej pory oglądał ranę Roberta, podniósł głowę. Dziesiętnik podejrzewał, co może zrobić towarzysz, więc szepnął do niego.
   - Nie rób niczego głupiego, Dominer.
Jednak Olsan puścił to mimo uszu.
   - Oni są niewinni, panie! Nie możesz ich zabić.
   Treyk wydawał się przez moment zupełnie zbity z tropu. Chyba po raz pierwszy w jego życiu zdarzyło się, żeby podwładny kwestionował jego polecenie. Kiedy zorientował się, jak głupio musi wyglądać z otwartymi ustami, zamknął je. Mimo wszystko dowódca zachował spokój.
   - Podejdź tu Dominer- powiedział najłagodniej jak umiał.
   Olsan, drżąc na całym ciele powędrował do dowódcy, a ten poprowadził go wzdłuż szeregu.
   - Popatrz na tę kobietę- powiedział Treyk, wskazując nadal łkającą staruszkę.- Podziwiam jej odwagę. Jej stara, bezbronna, a ja mam cały oddział, ale jej to nie obchodziło! Ale wiesz co?
   Wyjął miecz i wbił go kobiecie w pierś.
   - Lepiej by dla niej było, gdyby tego nie zrobiła- Dokończył spokojnie.
W szeregu zagrzmiało. Znajdujący się najbliżej rzucili się ku umierającej kobiecinie. Po wielu policzkach spłynęły łzy.
   Treyk podszedł do oniemiałego Olsana, chwycił go za ramiona i potrząsnął mocno.
   - Rozumiesz aluzję?
W tym momencie Robert zauważył coś, czego nie widział nikt inny. W tylnej części napierśnika Treyka odbijał się rozmazany kształt, przypominający ludzką sylwetkę. Wszystko to nie byłoby niczym szczególnie dziwnym, gdyby nie to, że w odległości dwudziestu stóp nie było nikogo. Odbicie stawało się coraz większe, jakby dziwna postać zbliżała się do pleców dowódcy.
   Robert chciał krzyknąć, ale głos uwiązł mu w gardle, a zresztą co miałby krzyknąć? Całe jego ciało było jakby sparaliżowane. Stał więc, nerwowo oddychając i wpatrywał się w napierśnik. Kształt zajmował już prawie całą powierzchnię pancerza.
   Zjawisko stało się na tyle widoczne, że pozostali także zaczęli je dostrzegać, Szturchali swoich sąsiadów i pokazywali je palcami.
   Odbicie lekko się zniekształciło, gdy postać wykonała ruch... Na szyi dowódcy pojawił się czerwony kwiat, który spłynął na jego posrebrzany napierśnik. Treyk zacharkał, jego dłonie puściły ramiona podwładnego i ciało mężczyzny, który od zawsze napawał Roberta strachem, upadło na ziemię.
   Całą wieś ogarnęła panika, nieważne czy człowiek nosił na sobie pancerz Tiberu, czy zwykłą lnianą koszulę, teraz wszyscy zjednoczyli się w jednym pragnieniu, żeby znaleźć się jak najdalej stąd. Robert także spróbował pobiec, jednak okazało się, że cała jego noga jest zdrętwiała. Zarył kolanami w ziemię, boleśnie je obcierając. Ktoś z biegnących, uderzył go kolanem w potylicę...

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Historia kusznika- część III

Eweryta

   -Wstawaj- syknął ktoś, szturchając go w żebra.
   Robert uchylił powieki i zobaczył wartownika na tle bezchmurnego nieba, który starał się go obudził kopiąc szpicem żołnierskiego buta.
   - Treyk kazał cię obudzić- wyjaśnił strażnik, kiedy Saibden zaprotestował, widząc że cały oddział jeszcze śpi.
    Drżąc z zimna, wstał z posłania rozłożonego obok ledwo jeszcze żarzącego się ogniska. Jego towarzysze leżeli wokół popiołów i zwęglonych drew. Pastwisko pod lasem wyglądało zupełnie inaczej niż w nocy. Było zamglone, ale nie na tyle, aby całkowicie przesłonić wysokie drzewa i niedalekie domy spośród których chłop wyprowadzał właśnie parę łaciatych krów na błonie przed wioską.
Z przyzwyczajenia chciał włożyć na siebie swój żołnierski wams, ale natychmiast przypomniał sobie, że nie może się pokazać w Ewerycie z herbem Tiberu na piersi. Ubrał na siebie parciany wór z kapturem i otworami na głowę oraz ręce, po czym szybko zebrał swoje rzeczy i kiedy reszta oddziału była budzona przez wartę, gdyż Treyk zrezygnował z grania pobudki, wyruszył w drogę.
Opuszczając polanę rozejrzał się po iglastym lesie, próbując przebić wzrokiem mgłę w poszukiwaniu jakiegokolwiek ruchu. Ruszył więc ubitym gościńcem, nie pozbywszy się wszelkich obaw, ale pocieszając się tym, że tutejszy teren jest raczej płaski, a podszycie puszczy niezbyt gęste, co nie sprzyjało robieniu zasadzek i ukrywaniu się.
   Do Eweryty dotarł kiedy już zmierzchało. Przynajmniej myślał, ze to już cel wędrówki, bo drogę zagradzała mu kończona właśnie przez kilkudziesięciu mężczyzn barykada z pali, beczek, skrzyń i innych rupieci. Kiedy budowniczowie zobaczyli Roberta, zaprzestali pracy i przywołali do siebie. Pytania o pochodzenie padły natychmiast, a Robert, prosząc bogów o zimną krew, powiedział wymyślone po drodze kłamstwo:
   - Pochodzę z Vanderlich- wyjaśnił- Pokutuję za grzechy pielgrzymką
   - I nosisz przy pasie miecz, co?- spytał z przekąsem jeden z mężczyzn, przerzucając trzymany w ręku młotek do drugiej ręki..
   - Gościńce nie są bezpieczne- wyjaśnił Robert i nerwowo przygryzł wewnętrzną stronę policzka.- A szczególnie tutaj, zresztą chyba dlatego budujecie tę barykadę, nie?
   - Jeśli ktoś tu jest niebezpieczny to my- zaśmiał się chłopak w wieku dwudziestu paru lat.- Przygotowujemy niespodziankę dla żołnierzy z Davenhall.
   - Wstrzymaj mordę, Mortens!- warknął jeden z pozostałych mężczyzn, patrząc podejrzliwie na przybysza.- Idź dokąd zmierzasz pielgrzymie, jeden z nas odprowadzi cię do wioski po drugiej stronie rzeki. 
   - Już za późno- zaprotestował Robert.- Mam obolałe stopy.
   Budowniczy westchnął.
   - Mortens, dopilnuj, żeby trafił do gospody.
   Mężczyzna nazwany Mortensem wpuścił go za barykadę.
   Po obu stronach drogi prowadzącej do mostu na rzece granicznej wybudowano rzędy bielonych wapnem chat, za którymi znajdowały się małe ogródki warzywne i poletka, które w trakcie lata musiały porastać zboża. Ta polana to dzieło rąk ludzkich- uświadomił sobie Robert. Kiedyś musiał tu róść taki sam las jak wszędzie,.
   - Nie jesteś chłopem, prawda?- Spytał Robert swojego przewodnika
   - Nie jestem. Już nie.
   - Walczycie za Musterville`ów?
   - Walczymy za samych siebie- stwierdził ze śmiechem Mortens.- Naprawdę myślisz, że kogoś poza paroma upadłymi szlachetkami obchodzi kto zasiada na tronie Tiberu? Walczę, tak jak większość naszych ludzi, bo to lepszy sposób na życie niż orka.
   Odprowadził go do gospody, która nie wyróżniała się spośród chat niczym więcej niż większym rozmiarem i szyldem zawieszonym nad drzwiami, który przedstawiał łucznika wypuszczającego strzałę nad napisem: "Pod elfim strzelcem".
   W środku czekała na niego niemal pusta sala o nieregularnym kształcie. Przy stołach ustawionych po jednej stronie pomieszczenia, tak aby zostawić pusty jak na razie parkiet, siedziało jedynie paru starszych mężczyzn, którym niezbyt wprawny skrzypek przygrywał melancholijną piosnkę o nieszczęśliwej, młodzieńczej miłości. Za dębowym szynkwasem stała otyła kobieta. Robert zamówił piwo i kawałek udźca z cielaka, który właśnie piekł się nabity na rożen w kominku między półkami z beczkowanym winem i piwem znajdującymi się za plecami karczmarki.
   Usiadł przy pustym stole i zatopił zęby w gorącym mięsie, które było lekko niedoprawione, ale nie stanowiło to dla niego problemu. Gorzej natomiast przedstawiała się inna sprawa. Przez cały posiłek w głowie tłukło mu się pytanie: jak przekazać Treykowi wiadomość o zasadzce? Z oczywistych powodów nie mógł tak po prostu opuścić wioski głównym traktem, a wysłanie listu gołębiem też nie było możliwe.
   Z każdą chwilą karczma zapełniała się nowymi gośćmi, którzy po całodziennej pracy na polu lub lesie przychodzili się zabawić. Młodsi ruszyli do tańca, kiedy tylko skrzypek zamienił smętne brzmienie swego instrumentu na skoczną melodię, a starsi zabawiali się rozmową przy stołach. Także Robert szybko znalazł towarzystwo w postaci paru silnie zbudowanych mężczyzn.
   - Kim jesteś?- Zapytał wrogo wyglądający na nieco ponad pięćdziesiąt lat brodacz, siedzący naprzeciw i przeżuwający kawał mięsiwa
   - Pielgrzymem.
   - Pielgrzym, który wpieprza pieczeń?
   - I nosi miecz- odparł z uśmiechem, wstając i prezentując pochwę.- Postawię ci piwo i pogadamy normalnie?
   - Chyba czytasz mi w myślach- zaśmiał się brodacz
   - Piwo!- Skinął Robert na karczmarkę i zobaczywszy, że jego kufel także jest pusty, poprawił się.- Dwa!
   - Czym się zajmujesz?- spytał Robert, kiedy karczmarka postawiła przed nimi tackę z pienistym trunkiem.
   - Tutaj możesz tylko pracować w polu lub w lesie, a my na rolników nie wyglądamy, co chłopaki?
   Pozostali mężczyźni zajęci byli oglądaniem co ładniejszych dziewczyn hasających po parkiecie, więc tylko nieznacznie pokiwali głowami i mruknęli potwierdzająco.
   - O co chodzi z tą całą barykadą?- spytał Saibden, próbując pchnąć rozmowę na właściwe temat.
   - Ty chyba żyjesz w innym świecie. Do puszczy przybyli żołnierze, będą walczyć z partyzantami. Zresztą musiałeś ich minąć po drodze.
   - Szedłem inną trasą- skłamał naprędce.- Po której stronie wy się opowiecie?
   - My? Po żadnej! To nie nasza wojna.
   - To jest wasza wojna, czy tego chcesz czy nie. Partyzanci będą się bronić właśnie tutaj, więc pytam, kogo poprzecie?
   - Odpierdol się, co? Nie staniemy po żadnej stronie, będziemy siedzieć w chatach i czekać aż ten cały rozpierdzielnik się skończy. Naprawdę nie robi mi różnicy komu mamy oddawać plony. Rozejrzyj się, wszyscy tu wiedzą o bitwie, a i tak chleją i tańczą. Czy tak wyglądają przygotowania do bitwy?
   Robert pokręcił głową.
   - No właśnie- mruknął, grzebiąc wielkim palcem w oku.- Teraz moja kolej na pytania. Co słychać w wielkim świecie?
   - Król Estargard II za parę tygodni odwiedzi Belzonnę. Poza tym, krowy dają mleko, kury jajka, a ludzie mordują się, gwałcą i okradają nawzajem. Słowem, życie toczy się normalnymi drogami.
   Brodacz pokręcił głową
   - To już nie potrwa za długo- przepowiedział poważnym tonem.- Wysokie Krainy nie byłyby sobą, gdyby co dwadzieścia lat królowie nie ponapieprzali się między sobą. Na szczęście tu gdzie jesteśmy, wojenna zawierucha nie dociera prawie nigdy. Przeżyłem wystarczająco wiele wojen by ich nie szukać.
   Robert uśmiechnął się ironicznie
   - Drwal i wojna?
   - Najemnik i wojna- warknął.- Walczyłem podczas elfiego powstania, pod Eperfort i Silagillis, więc nie kpij ze mnie, bo to mnie niesamowicie wkurwia.
   Saibden uśmiechnął się przyjaźnie
   - Nie chciałem cię urazić. Co się stało? Najemnicy chyba nie zarabiają najgorzej, w przeciwieństwie do drwali.
   - To zależy od tego czy znajdziesz robotę- zaśmiał się gromko drwal.- Ale w dzisiejszych czasach nawet pastuch z kijem, kiedy powie, że chce walczyć, to znajdzie pracodawcę. Ech... Takie czasy.
   - Nie odpowiedziałeś.
   - Wybacz. Stało się to, przez co mężczyźni zaczyna patrzeć na świat zupełnie inaczej niż przedtem, zakochałem się, spłodziłem syna. Siłą rzeczy musiałem się ustatkować, nie mogłem pozwolić, żeby coś mi się stało, a moja rodzina klęczała przed modlitewniami i prosiła o florinta.
   - Nie myślałeś o przeprowadzce?
   - Na początku tak- przyznał były najemnik, kiwając brodą od czego zatrzęsła się jego broda- ale z begiem czasu zrozumiałem, ze mam tu wszystko czego mi potrzeba: pracę, tych których kocham, przyjaciół i do wódki i do bitki. powiedz mi pielgrzymie, czego człowiek może chcieć więcej?
   Robert wzruszył ramionami i podziękował brodaczowi za rozmowę. Nie zamierzał wypytywać jednej osoby, nie chcąc wzbudzić podejrzeń, kiedy więc spostrzegł stojącą w kącie brzydką, pryszczatą i będącą dość przy kości dziewczynę patrzącą zazdrosnym okiem na hulające pośrodku pomieszczenia pary, w głowie powstał mu pewien plan. Nie był on szczególnie etyczny, ale Robert nie miał teraz ani czasu, ani chęci by to roztrząsać. Wieśniaczka miała na sobie czerwoną koszulę i czarną spódnicę z wyszytymi na niej różami, których kolczaste łodygi krzyżowały i wiązały się ze sobą. Ramiona okrywała jej duża, biała chusta. Podszedł do dziewczyny, chwycił jej dłoń i złożył na niej pocałunek, a następnie porwał do tańca. Położył rękę na jej grubej kibici i zaczęli razem z pozostałymi parami zataczać szybkie kręgi, energiczniej ruszając przy tym biodrami. Tańczyli w takim tempie, że świat wokół stał się niewyraźną barwną plamą. Dziewka po początkowym zdumieniu uśmiechnęła się, a jej ciało stawało się coraz bardziej rozluźnione. Robert starał się patrzeć na jej brzydką twarz jak najrzadziej, ale zobaczył, że dziewczyna ma ładny uśmiech. 
   Tańce trwały do późna, a Robert i jego partnerka nie opuścili żadnej melodii. Wyprowadził ją z karczmy na zewnątrz. Noc była chłodna, a niebo pełne gwiazd, które jednak co chwila przesłaniały ciemne obłoki maszerujące niczym pojedyncze oddziały żołnierzy na łące pełnej jaskrawych kwiatów. Pod barykadą paru partyzantów rozpaliło ognisko i rozsiadło się wokół niego, pykając fajki i rozmawiając. W ogóle nie zwrócili na nich uwagi.
   Dziewczyna pociągnęła go pomiędzy domy. Odchyliła po cichu wrota stodoły i wprowadziła go do pełnego siana wnętrza. Był to piętrowy budynek, w którym na wyższy poziom dostawało się za pomocą drabiny. Dół pełnił również jednocześnie funkcję stajni i kurnika, w boksach stała dwójka koni, a w rogu skonstruowano grzędę, na której spało, siedząc parę kur i kogut. Stanęli pośrodku drewnianego budynku, a dziewka wpiła mu się w usta. Robert odwzajemnił pocałunek, czując przyjemny posmak malin.
   Kiedy ich usta się rozłączyły dziewczyna rzuciła się na siano, pociągając go za sobą. Jej palce zaczęły buszować po jego płaszczu w poszukiwaniu guzików.
   - Dużo macie tu tych partyzantów?- spytał, czując jak drżą jej ręce.
   - Około dwudziestu pięciu- odrzekła pospiesznie dziewka, nie przestając zdejmować zeń ubrania.
   - Wszyscy im pomagacie?
   Dziewczyna zostawiła w spokoju jego płaszcz i spojrzała na niego z wyrzutem swoimi dużymi czarnymi oczyma.
   - Czy to takie ważne? Zajmijmy się sobą.
   - Tak- powiedział Robert, wytrzymując jej spojrzenie.- To dla mnie ważne.
   - Pomaganie to nie jest najlepsze słowo- stwierdziła, gładząc pulchną dłonią po jego piersi.- Musimy to robić.
   - Kogo poprze wieś? Żołnierzy czy partyzantów.
   - Gromada nie poprze nikogo- Jej głos świadczył o pewności tego o czym mówi.- To nie nasza wojna-powtórzyła słowa brodacza z karczmy.
   Pocałowała Roberta w usta i zaczęła rozpinać koszulę. Odprężył się. Wiedział już chyba wszystko co mogło być przydatne Treykowi. Nagle w głowie pojawiła mu się twarz brzydka, pokryta schowanymi za skórą skupiskami białawej wydzieliny twarz dziewczyny. W jednym momencie poczuł obrzydzenie, które potęgował każdy kolejny pocałunek i rozpięty guzik. Chwycił ją za nadgarstki.
   - Nie powinniśmy.
   - Czemu?- spytała cicho ze strachem wyczuwalnym w głosie, a jej twarz zamarła.
   - Jutro mnie tutaj nie będzie. Nie chcę żeby jedyną rzeczą jaka będzie ci o mnie przypominać było dziecko.
   Tak naprawdę miał to w dupie czy spłodzi jej bachora, ale nie miał zamiaru ranić jej mówieniem prawdy. Swoją drogą było to dosyć dziwne.Kamienna twarz dziewki na te słowa rozciągnęła się w uśmiechu
   - Zielarka znajdzie na to sposób- Zapewniła go i oswobodziła, by wrócić do pozbawiania go odzieży.
   Ponownie złapał jej pulchne dłonie i poczuł jak jego palce zapadają się w miękką skórą. Zrzucił ją z siebie. Wygląda na to, że muszę jej powiedzieć prawdę.
   - Nie- powiedział stanowczo z wyraźnym zacięciem na twarzy.- Po prostu tego nie chcę, zrozum.
   Dziewka spojrzała na niego z wyjątkowo tępym i bladą wyrazem twarzy, który po chwili przeszedł bardzo szybką, acz stopniową metamorfozę, zmieniając się w czerwony grymas pełen gniewu, smutku i upokorzenia. Chłopka wybuchnęła płaczem.
   - Kim... Czemu... Ty... Dla...czego- Wyraźnie próbowała coś powiedzieć, ale po wyartykułowaniu jednej sylaby następował spazm, który czynił całość wyjątkowo trudną do zrozumienia. Robert podszedł do niej i siłą ściągnął jej białą, wełnianą chustę. Próbowała odpędzić go od siebie, bijąc go po rękach, ale zbyt słabe ciosy po prostu odbijały się od jego chudych, ale żylastych rąk. Kiedy już miał opuścić stodołę, nie wiedzieć czemu zrobiło mu się jej żal.
   - Przepraszam- wymamrotał.- Musiałem.
Nie odpowiedziała. Robert wzruszył ramionami i zniknął w ciemności.

czwartek, 25 kwietnia 2013

Spokojnie, wrócę:)

Chciałbym Was przeprosić za moją chwilową nieobecność, po prostu kolejne fragmenty zajmują mi trochę więcej czasu niż przewidziałem.

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Historia kusznika- część II

 Uwaga: jeśli jeszcze nie przeczytałeś/aś pierwszej części Historii kusznika, poszukaj jej wśród wcześniejszych postów np, poprzez archiwum bloga :)


Szpieg

 

   - Nasze siły musimy skupić na trzech największych wioskach.- Treyk wskazał trzy punkty na mapie rozciągniętej na stole, wokół którego zgromadzili się wszyscy jego oficerowie.- Nie możemy się rozdrabniać na mniejsze oddziały, dlatego Quinton zajmie się Pożogami, a Bjorg pójdzie na Wisielicę. A teraz słuchajcie mnie uważnie.
   Przejechał palcem po szlakach, wpatrując się w twarze przybocznych.
   - Tymi drogami będziecie w stanie ominąć wszelkie wąwozy. Obaj dostaniecie po trzystu piechurów, reszta pójdzie ze mną na Ewerytę. Jakieś pytania?
   Robert chciał się dowiedzieć, czemu to Bjorg i Quinton mają poprowadzić ludzi do szturmu, skoro to on służy Treykowi najdłużej, ale znał dowódcę na tyle dobrze, że wiedział iż zadawanie takich pytań jest bardzo ryzykowne. Dziesiętnikiem został bardzo młodo, bo w wieku dwudziestu lat. Niewątpliwie miał na to wpływ dwukrotny triumf w turnieju kuszniczym. Robert pamiętał, że w tamtych czasach był pewien, że to tylko przystanek w karierze, tymczasem od piętnastu lat tkwi w tym samym miejscu...
   - Świetnie- stwierdził Treyk, widząc, że nikt nie podniósł ręki.- Rozejść się. Van der Saibden, pozwól do mnie na chwilę.
   - Tak, panie?- spytał, świetnie skrywając swoją podrażnioną ambicję.
   - Dla ciebie mam nieco inne zadanie. Zrobisz rekonesans w Ewerycie. Chcę wiedzieć ilu buntowników tam siedzi i czy chłopi im pomogą, jasne?
   Zadanie bardzo zaskoczyło Roberta.
   - Oczywiście, panie.
   Patrzył bez ruchu jak Treyk idzie w kierunku korytarza.
   - Dlaczego?- spytał głośno, gdy dowódca był już przy drzwiach. Treyk momentalnie się odwrócił.
   - Co dlaczego?
   - Dlaczego mam być szpiegiem? Dlaczego to Quinton i Bjorg zostali przybocznymi, a nie ja?!
   Dowódca zmierzył go wzrokiem.
   - No, no, no, tego bym się po tobie nie spodziewał van der Saibden... Służysz mi już od... Piętnastu lat? To wystarczająco długo, żeby wiedzieć, że mnie się takich pytań nie zadaje. Masz szczęście, ze nie zrobiłeś tego przy innych, ale z racji twojego stażu odpowiem ci czemu nie jesteś przybocznym. Traktujesz swoich podwładnych jak przyjaciół, a to nie jest dobry pomysł. Wydaje ci się, że jestem skurwielem? Może i tak jest, ale przynajmniej wiem, że mało kto ośmieli mi się sprzeciwić, a jeżeli to zrobi, to sprawię, aby była to lekcja dla niego niezapomniana lekcja. Wyraziłem się wystarczająco jasno, Saibden?
   Wszystko to mówił ze spokojem, ale Robert w tonie jego głosu wyczuł groźną wibrację, od której czoło zrosił mu pot. W ogóle nie powinien dać się ponieść emocjom. Co się ze mną dzieje?
   - Oczywiście- powiedział dziesiętnik ze spuszczoną głową, z udawanym zainteresowaniem obserwując dębową podłogę. A kiedy odważył się unieść wzrok, zobaczył, że jego rozmówca naciska już klamkę w drzwiach, tuż przed wyjściem odwrócił jednak głowę.
   - Jeśli naprawdę poważnie myślisz o awansie, to zacznij traktować podwładnych tak jak powinno się ich traktować, a nie jak dama swoje zwierzątko. Tej rozmowy w ogóle nie było, rozumiemy się?
   Pozostawił Roberta sam na sam z jego myślami. Saibden podszedł do okna i przyjrzał się lasowi, jednak tak naprawdę w głowie nadal tłukły mu się wspomnienie rozmowy i refleksja jaka z niej płynęła. Czy naprawdę, żeby dostać to na czym mu zależy, musi stać się taki jak Treyk, którego szczerze nienawidzi? Czy naprawdę jego ludzie uważają go bardziej za kumpla niż dowódcę? Dlaczego ten bydlak nie powiedział mu o tym wcześniej?! Zmarnowal przez to piętnaście lat! A może... Może o tym wspominał, tylko on był za głupi, żeby zrozumieć wtedy jego słowa? "Jeśli musisz wybierać między strachem, a miłością, to zdecyduj się na to pierwsze. Jest znacznie bezpieczniejsze.", tak powiedział mu Treyk parę lat temu, kiedy podczas polowania schronili się w tawernie przed burzą. Ze smutkiem zrozumiał, że te piętnaście lat stracił przez siebie samego. Tuż przed nosem miał człowieka, który całe życie wydawał rozkazy innym, wystarczyło tylko brać z niego przykład... Przykład? Przykład z Treyka? Zadrżał lekko, kiedy zrozumiał jak daleko potoczyły się jego myśli. Stwierdził, ze ta jedna rozmowa bardzo zmieniła jego postrzeganie osoby dowódcy. Nienawiść i strach nie były już uczuciami przewodnim, teraz przede wszystkim odczuwał szacunek. Adwin van der Treyk odkąd Robert go znał, był opryskliwy, stanowczy i często okrutny, ale w końcu dzięki tej rozmowie zrozumiał, że tak naprawdę nie odkrył kim on jest naprawdę. Wszystko co robił, robił, żeby zdobyć posłuch wśród podwładnych i bez cienia wątpliwości wychodziło mu to wspaniale. Być może on naprawdę jest inny, a to tylko jego maska? Może dla władzy poświęcił siebie i swoje idee? Stworzył siebie na nowo, wyrzekając się starego Adwina? Robert parsknął śmiechem. Jego interpretacje zaszły stanowczo za daleko, jeszcze moment i zacząłby wyobrażać sobie jak Treyk w wolnych chwilach bawi się z kociętami. Jednak po minucie, dwóch, refleksje wróciły. Czy naprawdę chcę się stać nim? Wyobraził sobie jak to on prowadzi tysiąc osób na odsiecz Davenhall. Spodobał mu się ten obraz. Treykowi podano to wszystko na tacy, wysoko urodzony, z wpływowym ojcem... Nie. Nie stanę się Treykiem. Jeśli mu dorównam, będę kimś więcej.


***

   - I wtedy zza krzaków wyskoszył biały jeleń!- Łysy wojak energicznie gestykulował, ledwie utrzymując się na nogach i patrzył oszołomionym alkoholem wzrokiem na twarze równie podpitych towarzyszy siedzących wokół ogniska. Pomiędzy mężczyznami walały się puste butelki po winie
   - Oszywiście natychmiast posłaem strzałę. Dostał w szebra, tusz obok serca! Ale że bydlę było silne to uciekło w las. To co miaem robić, jak nie ruszyć za nim? Pospieszyłem konia i... I już zasząłem zbliszac się do zwieszyny, kiedy zza krzaków wypadło stado wilków i rozszarpalo mojego jelonka...
   Łysielec opadł ciężko na ziemię, dotknął opuszkami palców ust i zachlipał.
   - Mój biedny, biały jelonek...
   Reszta oddziału bezlitośnie ryknęła śmiechem.
   - I pewnie jeszcze tamtego dnia byłeś trzeźwy jak niemowlę, co?- Zaśmiał się Robert, który właśnie wyłonił się z dymu rozsianego przez liczne ogniska rozstawione na placu przed kasztelem. Uśmiech jednak szybko spełzł z jego twarzy, kiedy uświadomił sobie, jak trudna czeka go teraz rozmowa.
   - Gdzie Olsan?- spytał, widząc, że brakuje rudego żołnierza. Wolal to powiedziec przy wszystkich, żeby nie przechodzić przez to po raz drugi.
   - W bib... Ilbiot... Bilbote...- ledwo utrzymujący swoja łysą głowę w pionie wojak miał wyraźne kłopoty z wypowiadaniem słów.
   - W bibliotece?
   Mężczyzna kiwnął głowa tak gwałtownie, ze nie starczyło mu już sił na zatrzymanie jej, na wskutek czego całe ciało poleciało wprzód i oparło się na gruncie na bezwłosej głowie. Pozostali zarechotali, a ich śmiech dwukrotnie przybrał na sile, gdy okazało się, że łysy zasnął.
   - Wszystko w porządku- powiedział Robert, ocierając łże spod oka.- Ale co Olsan robi w bibliotece?
   - Szecież widziałeś jak zosał trafiony szałą w wąwosie.
   - Trafiony to za dużo powiedziane, ledwie rozcięła mu przedramię.
   - Ale on ubzdurał sobie, sze łokieć w lefo i dosałby w serce 
   - No i co? Co to ma wszystko wspólnego z biblioteką?
   - To... Sze teraz uwasza, sze bogowie uratowali mu szycie...
   Robert parsknął śmiechem. O jedynych przypadkach uratowania człowieka przez boga czytał jedynie w Świętoksięgu, kiedy nie miał jeszcze piętnastu lat. Od tamtego czasu minęło już jednak ponad dwadzieścia wiosen i płomień jego dziecięcej wiary już dawno się wypalił, pozostawiając ledwie żarzące się jeszcze węgielki. Jeśli będę to odwlekał w nieskończoność to nigdy tego nie zrobię.
   - Panowie- zaczął stanowczo i głośno. Odkrył, że jego gardło jest całkiem suche. 
   - Panowie, musimy zdecydowanie zmienić nasze obyczaje. Boję się, że dłużej nie może być tak jak jest. Nie mogę być jednocześnie waszym kumplem do piwa i liderem.
   - Ale szemu?- zaprotestował Derwald.- Szy hiedykolwiek, htoś z nas cie nie posłuchał?
   - Nie o to chodzi Derwald. Właśnie dowiedziałem się, że zmarnowałem kilkanaście lat, bo nie potrafiłem być taki jak Treyk. Po prostu chciałbym, żebyście mieli przy nim większy dystans do mnie.
   - Chyba nie rozumiem...
   - Przy Treyku mogę być dla was ostry, znacznie ostrzejszy niż zwykle, ale nie chcialbym, żeby to wpłynęło na nasze relacje. 
   - Aha, szyli chcesz nami pomiatać i nadal się z nami szyjaźnić, tak?
   Robert chciał zaprzeczyć, ale nagle uświadomił sobie, że Derwald ma rację.
   - To tak jakbyś chciał posuwaś dziewszynę, nie ryzychując zrobienia jej bękarta- ciągnął dalej przyjaciel.- Wiesz jak to wygląda? To wygląda tak, jakbyś cenił pozycję bardziej nisz kumpli. Proszę bardzo, droga wolna.
   - Nie muszę ci się z niczego tłumaczyć- zirytował się Robert.- To ja jestem twoim przełożonym, a nie odwrotnie. Lepiej o tym nie zapominaj.
   Kiedy tylko zobaczył twarz Derwalda, od razu wiedział, że popełnił błąd. Towarzysz miał może problemy z wyraźnym mówieniem, ale nie był na tyle pijany, żeby nie zrozumieć tych słów.
   - Nie chcesz, szebysmy traktowali cię jak szyjaciela? Nie ma problemu, ale po tym co teraz powiedziałeś, nie będę cię nawet szanować.
   Robert spojrzał po reszcie żołnierzy i z rozczarowaniem stwierdził, że ci, którzy nie są jeszcze tak pijani, aby nie rozumieć słów, zgadzają się z Derwaldem. Poczuł jakby ktoś położył na jego sercu wilki kamień. Być może powinien był po prostu wstać i odejść się uspokoić, ale nagle zawładnęły nim emocje zbyt silne, by zdołał je pohamować.
   - Pieprzy mnie to, co o mnie myślisz!- krzyknął, a wszyscy, którzy tylko mogli przebić dym spojrzeniem, wbili w niego wzrok.
   - I bardzo dobsze! 
   Niewiele by brakowało, a rzuciłby się na Derwalda, ale powstrzymał się, wiedząc, że byłaby to jego największa porażka jako oficera. Zamiast tego zerwał się na nogi, splunął gniewnie w roztańczone płomienie i zniknął w dymie, a po chwili w obozie ponownie zagościł gwar. Łysy żołnierz, który przespał całą kłótnię, podniósł swoje uwalone ziemią czoło.
   - Czy opowiadałem wam juz jak prawie upolowałem białego jelenia? 
  





Od czasu przejęcia władzy w Davenhall przez Adwina van der Treyka, Meid został zamknięty w swojej komnacie.
Pierwszy dzień nowy lord poświęcił na rozeznanie się w sytuacji miasta. Okazało się, że mieszkańcy nie buntowali się na wieść o puczu, ale też nie wiwatowali. Oni w ogóle nie okazali żadnych emocji. Trudno im się dziwić- pomyślał Robert, patrząc na ludzi bardziej przypominających szkielety. Bladosina skóra przylegała do kości, sprawiając wrażenie niemal przeźroczystej nawet u młodych. Ich włosy były płowe i matowe, a paznokcie przypominały szpony. Muszą mysleć tylko o jedzeniu. Tego samego dnia doszło do makabrycznego aktu kanibalizmu, którego ofiarą padła starsza kobieta. To zmusiło Treyka do wydzielenia części jedzenia przeznaczonego dla wojsk, jednak nie było to najlepsze posunięcie. Przy rozdawaniu porcji doszło do zamieszek, które zakończyły się paroma trupami. Dopiero to powstrzymało tłum od dalszych walk. Treyk stwierdził, że w tej sytuacji nie mają prawa marnować niczego i pozwolił chętnym na zjedzenie zabitych. Być może była to decyzja racjonalna ,ale
Przełożony van der Saibdena sprawdził także ilość żywności w magazynach. Robert jeszcze długo potem pamiętał jak miotał przekleństwa, które niosły się po cały zamku. To co powiedział Illidor okazało się faktem, zapasów starczy im na jakiś tydzień, potem zacznie się polowanie na szczury, psy i koty. Następnie pod nóż pójdą konie. Do takich polowań już dochodziło w dolnej części grodu, dlatego zwierzęta mogły czuc się bezpiecznie jedynie w okolicach kasztelu. Na nieszczęście dla miasta, lasy wokół nie oferowały zbyt dużej liczby owoców, a nawet jeśli by tak było, to trudno sobie wyobrazić wyżywienie miasta jagodami, grzybami czy dzikimi jabłkami. Treyk po naradzie z oficerami zdecydował, że jeśli chcą zapobiec buntowi w mieście to muszą odzyskać wioski. 
Następnego dnia na placu przed drewnianym zamkiem stała już grupa stu pięćdziesięciu piechurów z van der Treykiem na czele. Adwin był typem dowódcy, który zawsze wyruszał ze swoimi ludźmi. Na pewno jednak nie robił tego po to, aby zdobyć ich sympatię, raczej uważał, że nikt nie jest w stanie lepiej poradzić sobie z oddziałem niż on sam. Wśród gotowych do wyprawy był także van der Saibden. Pozostała pięćdziesiątka zostawała w mieście jako garnizon. Jak dla Roberta była to liczba absurdalnie mała, gdyż samo Davenhall liczyło ponad tysiąc mieszkańców, jednak dobrze rozumiał, że ryzyko jest w tej sytuacji niezbędne.
Kiedy wyszli na tereny miejskie, zobaczyli, że ludzie utworzyli szpaler przez całą długość ulicy. Nie mówili nic, ale ich wzrok zdradził Robertowi wszystko. Było to spojrzenie osób wygłodzonych, w niektórych źrenicach czaiło się szaleństwo. I wtedy zrozumiał, co się stanie jeśli im się nie uda.
Pod bramami grodu podzielili się na pododdziały, które wyruszyły w różnych kierunkach. Robertowi przypadło towarzyszyć Treykowi w wyprawie do największej wsi w okolicy, położonej nie wiadomo czemu, w głębi puszczy. W czasie pierwszego dnia minęli parę wiosek, ale nie zastali w nich nikogo poza wieśniakami. Dowódca zostawił paru mężczyzn, aby zebrali plony i wyruszyli do Davenhall, a następnie ich dogonili. 
Kiedy rozbili obóz pod jedną z takich właśnie osad, Treyk przywołał go do siebie.
- Mam dla ciebie zadanie van der Saibden- oznajmił, gdy ten zbliżył się do niego- Pójdziesz do Eweryty i rozejrzysz się tam za rojalistami.
-Eweryty, panie?
-To ta duża wieś w puszczy- wyjaśnił ze zniecierpliwieniem dowódca.- Pójdziesz, udając wędrowca i zatrzymasz się prosząc o przyjęcie. Będziemy czekac niecały dzień drogi stamtąd.- Skinął na swojego giermka, który wręczył Robertowi mały tobołek.
-Tu masz wszystko co będzie ci potrzebne- powiedział Treyk- ubranie i trochę jedzenia. Wyruszysz jutro rano.
-Czemu ja, panie?
-Saibden- powiedział Treyk z niepokojącym uśmiechem- Służysz pode mną tyle lat, że powinieneś wiedzieć, że mi nie zadaje się takich pytań.
- Przepraszam, panie.- Dowódca skinąl głowa i odszedł. Robert przysiadł przy ognisku razem z innymi.
-Czego chciał ten skurwiel?- spytał się Derwald   
- Mam pójść do Eweryty i zobaczyć czy są tam rojaliści.
- Do reszty go pojebało?- zagrzmiał jeden z towarzyszy Roberta i natychmiast rozejrzał się, czy nie doszło to do uszu Arwina.- Przecież jesteś dziesiętnikiem.
- Widocznie mam jakieś wybitne uzdolnienia w tym zakresie- zakpił van der Saibden.
- A ja uważam, że skoro Treyk kazał ci iść to powinieneś to zrobić.- Wtrącił się milczący dotąd Olsan- Jego władza pochodzi od bogów.- Wszyscy przy ognisku parsknęli śmiechem. Olsan podczas jednego z ataków został trafiony strzałą, co prawda rana nie była poważna, ale uparł się, że życie uratowali mu bogowie. Kiedy przybyli do Davenhall, przesiedział cały dzień w zamkowej bibliotece, czytając o Świętej Trójcy.
- Gdyby kazał ci wsadzić sobie dzidę w dupę, też byś go posłuchał?- Zaśmiał się Derwald. 
- Wsadzenie jej samemu sobie może być trochę problematyczne!- Zachichotał ktoś inny
Olsan milczał przez chwilę, obgryzając kostkę i wrzucając ją w płomienie.
-Bogowie przewidzieli, że będą tacy jak wy- oznajmił- zapisali to w swoich świętych księgach.- Jego wypowiedź wzbudziła nową falę wesołości.


sobota, 13 kwietnia 2013

Gra o tron- sezon III

Cześć!
Już od dwunastu dni mamy możliwość oglądania kolejnego, trzeciego już, sezonu świetnego serialu "Gra o tron", opartego na, chyba mogę to napisać śmiało, kultowej serii George`a R. R. Martina.
Tak naprawdę to właśnie serial zachęcił mnie do sięgnięcia po tę książkę, dlatego tym bardziej przykro mi powiedzieć, że pierwszy odcinek najnowszego sezonu jest jak dla mnie po prostu słaby. Raczej nie jest to spowodowane tym, że znam już fabułę z książki, gdyż serial nie zawsze sztywno trzyma się faktów znanych nam z lektury. Dodatkowo muszę powiedzieć, że mimo iż znałem też treść "Starcia królów" to nie przeszkodziło mi to specjalnie w "pożarciu" filmowego odpowiednika w dwa dni.
Wracając jednak do oceny, odcinek był po prostu nudny i wręcz wyczekiwałem końca, jednocześnie modląc się o rozwój akcji. Oby wydarzyło się to jak najszybciej, gdyż "Nawałnica mieczy", na której podstawie powstał III sezon, jest według mnie najlepszą częścią sagi. Na plus produkcji HBO trzeba wszak zapisać, że udostępniła ona za darmo pierwszy odcinek. Dla tych, którzy jeszcze go nie widzieli, zamieszczam link.

Gra o tron sezon III- odcinek I

czwartek, 11 kwietnia 2013

Historia kusznika- część I


 

 Głupota zabija








   Kurz ulatywał spod ciężkich, żołnierskich butów twardo uderzających o leśną drogę i  osadzał się na liściach zarośli rosnących po obydwu jej stronach. Robert van der Saibden podrapał się po głowie, którą kiedyś pokrywały bujne włosy, teraz krótkie i mocno przetrzebione. Właśnie zdał sobie sprawę, że równy tydzień temu brał udział w bitwie z buntownikami pod Paintrick. Teraz niedobitki zebrały się w okolicach Davenhall, napadając i okradając podróżnych, co odcięło leżący z dala od pozostałych miast gród od dostaw. 
   - Jebańcy- warknął Evgen, patrząc z dołu na Roberta. Choć sam nie był niskim człowiekiem to Saibden zdecydowanie przewyższał każdego w oddziale.
   - Hmm...?
   - Skurwysyny najpierw zrobiły bunt, a teraz uganiamy się za nimi jak pies za suką- powiedział zirytowanym głosem.- Moglibyśmy już wracać do domów, ale oczywiście nasz genialny dowódca zaofiarował się królowi, że rozpędzi tę całą bandę na cztery wiatry. Z resztą obaj są siebie warci. Władca, który jeszcze rok temu był jednym ze szlachciców.
   - Zamknij się, jeśli nie chcesz, żeby ktoś życzliwy podzielił się naszą rozmową z Treykiem. Pamiętasz co się stało z Markiem Hotgensem?
   - Szczerze to nie bardzo.
   - No tak- mruknął Robert, uświadamiając sobie, że Evgen dołączył do oddziału już po całej sprawie.- Mieliśmy w obozie ośmioletniego chłopca, Marka Hotgensa, syna jednej z markietanek. Chłopakowi musiało bardzo się nudzić, więc wpadł kiedyś na pomysł, że wszcznie fałszywy alarm. No i wtedy zaczęła się cała sprawa, nigdy w życiu nie widziałem Treyka tak wpieprzonego. W sumie miał powód, ale czy był wystarczający, żeby chłopakowi uciąć głowę na oczach matki?
   - Ech... Po prostu chciałbym już wrócić do żony. Poślubiłem ją miesiąc przed poborem.
   - Rozumiem... Ale dzięki temu masz żołd, a to lepszy zarobek niż sprzedaż plonów?
   - Nie rozśmieszaj mnie. Może dla ciebie jest odpowiedni, ale jesteś szlachcicem, w dodatku służysz z własnej woli. Zarabiasz zdecydowanie lepiej niż chłop z poboru.
   - Da się zarabiać mniej ode mnie?- zaśmiał się Saibden     
   - Stać!- zawołał ktoś z przodu, i Robert niemal wpadł na mężczyznę przed nim.
   Wychylił się z szeregu i zobaczył, że ziemia po bokach drogi zaczęła gwałtownie się podnosić, tworząc lessowy wąwóz, z którego ścian wystawały nagie korzenie drzew i krzaków rosnących powyżej.
   - Saibden- wezwał dziesiętnika van der Treyk- Weź ludzi swoich oraz Quintona i sprawdźcie prawą stronę. Bjorg, Hasselkant, lewa jest wasza. Mamy już wystarczająco dużo ofiar.
   Poprzednie dwa parowy okazały się być pułapkami buntowników, którzy zasypali ich strzałami i rozpłynęli się w powietrzu, gdy żołnierze wspięli się na ściany jaru. Po drugim razie, jeden z nich, który w przeszłości był łowczym, odnalazł ludzkie ślady. Podążanie za nimi doprowadziło go jednak tylko do mechanizmu- pułapki, którego krótkie, naostrzone paliki wbiły mu się w pierś tuż przed nosem przedzierających się za nim przez podszycie lasu żołdaków. 
   Robert zebrał dwudziestu paru mężczyzn i poprowadził ich górą, przeczesując zarośla. W połowie długości wąwozu usłyszał odgłos ze środka wielkiego, gęstego krzaka. zdjął więc z ramienia kuszę, którą niósł na rzemieniu i ostrożnie zbliżył się do trzęsącego się krzewu, umiejscawiając bełt w rowku broni. Nacisnął spust i pocisk zniknął w zieleni. Gałązki nagle rozstąpiły się i ze środka wyfrunął ogromny gołąb, musnął policzek Roberta skrzydłem, a mężczyzna stracił równowagę i boleśnie uderzył pośladkami o ziemię. 
   Cały jego oddział nadal ryczał ze śmiechu, kiedy on, cały czerwony na twarzy, wstawał, rozmasowując bolące miejsce.
   - Zabierzcie się do roboty- warknął rozdrażniony ich radością.
   Po paru dniach wyszli z lasu na wielką, bezdrzewną łąkę, porośniętą sięgają do kolan trawą, wysokimi ostami i czerwonymi makami. Pośrodku stał duży, drewniany gród, nad którym górował wysoki na sto stóp kasztel postawiony z wielkich pali. Przestąpili przez bramę i ich oczom ukazała się długa droga prowadząca do zamku. Pod różnymi kątami odbiegały od niej mniejsze uliczki, od których bił zmieszany odór człowieczych i zwierzęcych odchodów. Zaciekawieni mieszkańcy wygladali przez okna chaotycznie nawtykanych domostw i glinianek, i zatrzymywali się na ulicy, aby przyjrzeć się przybyszom. Ludzie byli bladzi, a ich skóra miała szary odcień, jak gdyby od dawna nie oglądali już słońca. Chude sylwetki budziły w Robercie niepokój, będąc owocem wyraźnego niedożywienia. Przeszli trasę do drugiego pierścienia palisady, a liczba gapiów nie tylko się nie zmniejszała, ale wręcz przeciwnie, zdawała się rosnąć, jednak stracili ich z oczu, kiedy zatrzasnęły się za nimi wrota drugiego pierścienia palisady. Zatrzymali się w szeregu na placu przed sześciennym kasztelem, z którego wielkich, rzeźbionych wrót wymaszerował niski mężczyzna w średnim wieku odziany w sobolowy płaszcz.
   - Cieszę się, że w końcu jesteś, Treyk.
   - Nie zmieniłeś tu za wiele, Meid- zauważył dowódca rozglądając się wokół.- Cały czas ten twój grodzik nadal kojarzy mi się jedynie ze sporym kurnikiem.
   Obaj zaśmiali się głośno i mocno uścisnęli sobie prawice.
   - Ilu ich przyprowadziłeś?- spytał lord Davenhall
   - Prawie tysiąc- odrzekł z nutą dumy w głosie.- Większość jest z mojego majątku, ale po bitwie musiałem ich trochę dobrać
   - Wszystkich nie pomieszczę we wnętrzu, więc będą musieli rozłożyć się tutaj- stwierdził Meid.- Weź swoich oficerów i zaprowadź ich do bawialni, mam nadzieję, że pamiętasz gdzie jest?
   Treyk kiwnął głowa i odwrócił się do swoich żołnierzy.
   - Na co czekacie? Do roboty!
   Wprowadził ich przez wrota, a Robert przyglądnął się scenie na nich wyrytej. Był to krajobraz puszczy przeciętej w pół szeroką rzeką podmywającą korzenie drzew, które upadały w falującą wodę, uznając jej wyższość. Trochę dalej, z puszczy wyrastało potężne miasto, z panującą nad nim twierdzą. Z całą pewnością nie było to Davenhall.
   Korytarze były szerokie, oświetlone migoczącym blaskiem pochodni, zaś podłogi wyłożone grubymi, podłużnymi dywanami, które z łatwością uginały się pod żołnierskim obuwiem. Wkroczyli do obszernej komnaty z wieloma oknami. Ściany pokryto wyblakłymi arrasami przedstawiającymi historię Engaranda, smoka, który dziś był przedstawiany na godle Tiberu, jak szybuje nad górskimi graniami pokrytymi śniegiem. Środek sali zajmował długi, prostokątny stół, za którego końcami, w specjalnie przygotowanych paleniskach, płonęły ogniska. Nad nimi, w drewnie sufitu, wycięto koła mające służyć jako wywietrzniki. Mimo tego, powietrze w bawialni było gorące i duszne. Treyk zajął miejsce na początku stołu, a Robert usadowił się niedaleko, aby móc podsłuchać rozmowę dowódcy i Meida. Po paru minutach do komnaty wkroczył gospodarz na czele kolumny służących, z których każdy niósł tackę z drewnianym pucharem pełnym grzanego, korzennego wina, znad którego unosiły się delikatne opary. Kiedy lord grodu zasiadł obok Treyka, każdy gość na sali miał już przed sobą czarkę.
   - Czy tu naprawdę wszystko jest z drewna?- jęknął cicho Derwald, siedzący obok Roberta.- Mam nadzieję, że ich dziewki nie są tak sztywne.
   Saibden pociągnął łyk i poczuł jak ciepło wypełnia mu żołądek. Wino było kwaskowate, ale czuć w nim było wyraźną nutę czarnego pieprzu.
   - Hej ty- powiedział Meid, a Robert zakrztusił się, widząc, że wzrok gospodarza spoczął na nim.- Skąd cię mogę znać, co?
   - Nie mam pojęcia, panie- przyznał szczerze zdezorientowany dziesiętnik.
   - Treyk, powiedz mi kto to jest. Mam świetną pamięć do twarzy, a jego na pewno już gdzieś widziałem.
   Treyk podniósł wzrok znad kielicha i pokierował go za palcem niskiego lorda.
   - On? To Robert van der Saibden, ale za cholerę nie mam...- urwał, a na jego ustach pojawił się lekki uśmiech.- No tak. Parę lat temu uzurpator co roku wydawał królewskie turnieje, pamiętasz? Van der Saibden to dwukrotny zwycięzca konkursu kuszników. Pracuje dla mnie od wielu lat.
   - Wiedziałem, że go kojarzę!- krzyknął Meid z miną triumfatora, uderzając pięścią w stół.- Powiedz mi van der Saibden, dobrze ci płaci?
   Robert spojrzał na swojego dowódcę, który miażdżył go wzrokiem.
   - Bardzo dobrze- stwierdził ze spokojem.
   - A niech to!- zaklął Meid.- Już miałem nadzieję, że znalazłem kogoś odpowiedniego do nauczenia mojego syna jak polować.
   - Może przejdziemy do bardziej teraźniejszych problemów?-  zaproponował zniecierpliwionym  głosem dowódca.
   - Tak, chyba to już właściwa pora. Sprawa nie wygląda dobrze, Adwin. Partyzanci zajęli większość wsi i odcięli nas od dostaw. Ludzie głodują i już zacząłem racjonować żywność, ale nie starczy na długo. Dodatkowo teraz musimy wyżywić też twoich ludzi, ma. nadzieję, że przyniosłeś ze sobą trochę zapasów?
   - Kurwa- zdenerwował się Treyk.- byłem pewien, że tu dostaniemy wszystko co będzie nam potrzebne! Nie pisałeś o problemach z żywnością!
   - Wtedy jeszcze ich nie było...
   - Więc będziemy musieli odbić wioski- westchnął Treyk- Możliwe, że będę potrzebował więcej ludzi, niż pierwotnie sądziłem. Użycz mi setkę swoich
   - Bogowie świadkiem, że bym to zrobił, gdybym ich miał.
   - W liście pisałeś, że masz trzystu.- Treyk mimo trzęsącego się lekko głosu, starał się artykułować każde słowo bardzo dokładnie, ale Saibden wiedział, że za chwilę eksploduje.- Możesz mi powiedzieć, co żeś do kurwy nędzy zrobił?! 
   - Ja... Myślałem, że dam sobie z tym radę.
   - Ty idioto! Wiedziałeś, że będziemy na miejscu za parę dni, ale oczywiście nie mogłeś przesiedzieć ich na dupie i niczego nie spieprzyć, co?! Możesz, więc łaskawie wyjaśnić po co nas wezwałeś!?  
   Cały stół i służba utkwili wzrok w dwóch mężczyznach, wpatrujących się w siebie z gniewem. W końcu Meid opuścił głowę, nie mogąc znieść pełnego gniewu wzroku Treyka.
   - Nie miałem od was żadnej wiadomości- próbował bronić się lord grodu, ale Saibden wiedział, że już na to za późno.- Zapasy skończą się za dwa dni! Nie miałem wyboru!
   - Ilu ci ich zostało?- spytał nadal wściekły Treyk, ale jego głos świadczył, ze pogodził się już z faktami.
   - Ponad pięćdziesięciu.
   - Kurwa- zaklął dowódca, kręcąc głową, a po chwili rzekł.- Dopóki sytuacja się nie uspokoi, przejmuję władzę nad grodem, jasne?
   Twarz Meida wykrzywił grymas złości.
   - Jak śmie...- zaczął lord, ale Treyk stanowczo wszedł mu w słowo.
   - Naprawdę lepiej dla ciebie będzie jeśli zamkniesz mordę, chyba, że wolisz zagrozić mi swoją liczną armią. Twoja reakcja tylko upewniła mnie, że lepiej będzie jeśli najbliższe dni spędzisz w swojej komnacie.
   - Będę więźniem w moim własnym domu?
   - Bogowie, brońcie mnie od tego!- zawołał dowódca.- Po prostu nie będziesz wychodził ze swojego pokoju! Hmm... No tak- dodał po chwili- jednak będziesz więźniem. Van der Saibden, Hasselkant zaprowadźcie lorda do jego pokoju i przypilnujcie go, aż nie wyślę tam kogoś mniej potrzebnego. Potem macie się tu stawić na odprawie, jasne?
   Robert oraz mężczyzna o płowych włosach i wydatnej szczęce skinęli głowami. Wyprowadzili lorda z sali i zaprowadzili go do jego komnat.
   - Panowie- zaczął Meid, kiedy zatrzasnęły się za nimi drzwi bawialni.- Mogę wam zapłacić o wiele więcej niż ten skurwiel.
   - Przykro mi panie Meid- powiedział Saibden. - Tu nie chodzi o pieniądze. Nawet nie o lojalność wobec Treyka, ale o nasze życie. Ten, jak pan to ujął, skurwiel wydał wyrok śmierci na dziewięciolatka. Wyobraża pan sobie co zrobiłby z dwoma zdrajcami?