Przyjaciel
Robert ocknął się.
- Witam z powrotem- męski głos niemiło wibrował mu w uszach.- Juz zaczynalem się obawiać czy nie popełniłem jakiegoś błędu.
Niebo z każdym momentem robiło się ciemniejsze,a Saibden siedział na kocu położonym na wilgotnej trawie, porastającej niewielką polankę. Gdzieś pośród drzew i krzaków swoje głosy prezentowały kobziki, małe szare ptaki z niebieskimi brzuchami znane z zamiłowania do wieczornych treli. Po chwili do ptasiego chórku dołączyły cykające świerszcze. Ognisko dawało ciepło i świtało, które rozjaśniało mrok rozpoczynający panowanie nad lasem. Obok dziesietnika siedział mężczyzna z prostymi, brązowymi włosami sięgającymi szyi, a paręnaście stóp dalej trawę przygryzała sobie przywiązana do drzewa kasztanka.
Saibden spróbował spytać się skąd się tutaj wziął, ale z jego ust wydobyło się jedynie chrząknięcie.
- Trzymaj.- Olsan podał mu bukłak.
Robert natychmiast mu go wyszarpnął, dopiero w tej chwili zdając sobie sprawę z tego jak jest spragniony. Woda przyjemnie nawilżyła mu gardło, kiedy chciwie żłopał ją w takim tempie, że wylewała mu się z ust i z ich kącików spływała po policzkach.
Opuścił ręce zmęczone trzymaniem bukłaka. Cholera, ależ jestem słaby.
- Skąd się tu wziąłem?- spytał, tym razem z powodzeniem.
- Nie mogłem cię przecież zostawić leżącego na środku wioski- rzekł Olsan, rzucając mu bochen chleba.- Wziąłem cię na plecy i po prostu zacząłem iść w stronę Davenhall.
- Niemożliwe- stwierdził Saibden- to prawie dwa dni drogi dla normalnego człowieka.
- Do Davenhall- zgodził się Dominer- ale nie do najbliższej wsi. Tam za nasze pancerze kupiłem klacz i trochę jedzenia.
Mimo uratowania życia, dziesiętnikowi się to nie spodobało, ale postarał się, aby jego głos nei zabrzmiał zbyt ostro.
- Sprzedałeś nasze zbroje...
- Pomyśl chwilę co by się stało, gdyby znaleźli nas partyzanci.
- Gdyby znaleźli dwóch mężczyzn przy jednym koniu, w tym jednego z raną kłutą, to pewnie i tak domyśliliby się prawdy.
Olsan wzruszył ramionami.
- W każdym razie po ponad dwóch dniach natknąłem się oddział Mallindora. Ci idioci szli na Ewerytę, żeby ją odbić... To co się tam zdarzyło to znak od bogów, że nie chcą nas w tej puszczy.
W nocy wmówiłem strażnikowi, że Mallindor kazał mi odwieźć cię do Davenhall.
- Uwierzył?
- Kiedy mu powiedziałem, ze ma do wyboru, albo nas puścić, albo iść zbudzić dowódcę. Wczoraj wieczorem dotarliśmy do Davenhall.
- Więc czemu mnie tam nie zostawiłeś?
- Bo Davenhall spłonęło- powiedział spokojnie, a Robert rozwarł usta w wyrazie zdumienia.- Kiedy je zobaczyłem, paliło się już całe miasto. Ogień przeniósł się na las, ale na szczęście od paru dni wieje zachodni wiatr, inaczej byśmy się tam upiekli.
- A Mallindor? Na pewno miał medyków.
- Już zapomniałeś jak się ich wybiera?- prychnął Olsan i zaczął naśladować głos Treyka.- Odliczyć do pięciu. Numery pięć, jesteście medykami.
Saibden zaśmiał się, a Dominer ciągnął dalej.
- Oczywiście nie mogłem cię też zostawić u zielarek w napotkanych wioskach...
- Za często zaglądają tam rojaliści- dokończył za niego Robert, kiwając głową z uznaniem, że towarzysz pomyślał o wszystkim.- Wiesz może co się stało z resztą oddziału?
- Paru naszych spotkałem u Mallindora, ale z tego co słyszałem, mieli ochotę jak najszybciej uciec... Jak twoja noga?
Robert do tej pory nie przypomniał sobie jak kończyna zawiodła go w wiosce. Spróbował wstać. Wszystkie jej mięśnie okropnie bolały przy każdym ruchu. Mimo grymasu na twarzy udało mu się stanąć.
- To przez ten nóż?
- Nie, raczej przez to co na nim było.
- Toksyna?
Olsan skinął głową.- Sądząc po wyglądzie rany i zapachu to zawiesina z pyłku tonigry i płatków kefru, silny środek paraliżujący, Miałeś szczęście, że nóż ześlizgnął się po pancerzu, gdyby cios zadano w plecy, trucizna dotarła by do serca i je unieruchomiła.
- To przez nią byłem tak długo nieprzytomny?
- Nie, raczej przez antidotum, które ci przygotowałem. Ot taki skutek uboczny.
- Nie znałem cię od tej strony- powiedział z uznaniem Robert.- Skąd masz taką wiedzę?
- Kiedy miałem dwanaście lat, byłem uczony przez zielarkę.
- Niezbyt charakterystyczna funkcja jak dla mężczyzny.
- Wychowywałem się w osadzie podobnej do Eweryty. Nie mieliśmy za dużo dziewcząt, a mnie po śmierci rodziców przygarnęła znachorka i zaczęła uczyć na swojego następcę.
- Czemu nim nie zostałeś?
- Długo by opowiadać.- Olsan nagle stracił zapał do rozmowy.
- Mamy dużo czasu- zaoponował dziesiętnik
- Za to ja nie mam ochoty.- Skończył dyskusję Dominer.- Chyba już pora na sen.
Zalali ognisko wodą z pobliskiego strumienia i położyli się na kocach, okrywając się wszystkim co mieli pod ręką.
Ranek, jak zresztą zwykle w tych stronach, okazał się mglisty. Niebo w czasie nocy zasnuło się szarymi chmurami, zwiastunami deszczu.
Zamaskowali miejsce noclegu i wyruszyli.
Robert dalej miał problemy z nogą, dlatego Olsan odstąpił mu klacz.
Co jakieś dwie godziny robili postój, nie dlatego że którykolwiek z nich się zmęczył, ale klacz zaczynała bardzo ciężko oddychać i bali się, aby nie padła.
Tak minęły im cztery dni. Stopniowo opuszczali już Puszczę Morza Północnego, która robiła się coraz mnie gęsta, a gęste obłoki nadal panowały nad ich głowami. Po drodze ze strachem mijali lessowe wąwozy, w których uprzednio ich zaatakowano, ale tym razem podróż przez nie była spokojna, choć nie obyło się bez niepokoju, który wzbudzał w ich sercach każdy odgłos, nieważne czy wzbudzany przez startującego ptaka czy też przez wiatr. Noga Roberta z każdym dniem bolała go coraz mniej, aż ból był już prawie niezauważalny.
Kiedy w południe piątego dnia ostatecznie opuścili puszczę i stanęli przed wielką równiną zwaną Dzikimi Polami. Niektórzy uważali, że zawdzięczają one swoją nazwę prymitywnym plemionom, które żyły tu przed wieloma wiekami, inni natomiast sądzili, że pochodzi ona od zjaw, które to miały pojawiać się na tej wielkiej przecież połaci ziemi, jako dusze żołnierzy, którzy walczyli podczas Pierwszej Bitwy Bogów. Na północy majaczyły im ledwo widoczne czubki Dalekich Wierchów.
- Kropi- zauważył Robert, kiedy na dłoń spadła mu kropla wody. Co prawda zanosiło się na to od wielu dni, ale mimo to mieli nadzieję, że niebiosa wstrzymają się jeszcze parę zachodów słońca.
- Tam.- Olsan zauważył drewniany donżon otoczony niskim, kamiennym murem stojący na niewielkim pagórku oddalonym od nich o niecałe dwie staje.
Docierając do budowli byli już całkowicie przemoczeni, a klacz znów dawała wyraźne znaki zmęczenia.
Kiedy byli już blisko, okazało się, że donżon ma niepełne czterdzieści stóp wysokości.
Weszli przez rozwaloną bramę i znaleźli się na malutkim placyku przed wieżą. Świeży koński nawóz przed stajniami, które przylegały do strażnicy, świadczył, że budynek jest zamieszkały. Podeszli do spróchniałych, bukowych drzwi i widząc dziurę po kołatce, która musiała wypaść wieki temu, załomotali pięściami, czując jak drewno ugina się pod siłą ich mięśni. Czekali chwilę, ale nikt im nie otwierał. Po paru próbach Robert stwierdził, że wyważy drzwi.
- Czekaj- powiedział Olsan, powstrzymując go ramieniem.- Mogą być otwarte.
Dziesiętnik prychnął z niedowierzaniem i kiedy klamka ustąpiła pod naporem dłoni towarzysza, zdobył się jedynie na krótkie "aha".
- Jest tu kto?!- Krzyknął kiedy weszli już do środka. Kiedy odpowiedziała mu cisza, skinął na Olsana i ruszyli wgłąb donżonu. Nawiedziły go wspomnienia z Davenhall. Zdawało mu się, że znów przemierza korytarze grodu położonego w puszczy, jednak nie wszystko wyglądało identycznie. Korytarze były zdecydowanie węższe i panował w nich półmrok, jako że wszystkie pochodnie zawieszone na ścianach wyglądały na od dawna nierozpalane. Stopniowo obeszli cały parter, ale nie spotkali tu nikogo, co więcej, niektóre komnaty ze swoimi zakurzonymi, starymi meblami i pajęczynami w rogach wyglądały na nieużywane od przynajmniej paru miesięcy. Inne z kolei zostały przekształcone na coś w rodzaju magazynu. Stały w nich duże skrzynie, z których każda zabezpieczona była, w wielu przypadkach pordzewiałą już, kłódką. Weszli na piętro.
- Jest tu kto?!- zawołał ponownie Robert, ale ponownie nikt nie dał znaku życia.
- Coś tu jest nie w porządku- stwierdził, otwierając pierwsze drzwi z brzegu.- Ja pierdolę!
Bełt przeleciał przez komnatę i wbił się we framugę,pół stopy od głowy dziesiętnika. Wparadował z mieczem do środka sporej komnaty, której wszystkie ściany obwieszono gobelinami z otworami na okna i uchwyty, w których płonęły pochodnie. Stało tu solidne biurko, kompletnie nie komponujące się z resztą otoczenia, za którym siedziała postać obwinięta w futra. Wystawały spod nich jedynie kusza oparta o blat i pomarszczona, łysa głowa. W komnacie było gorąco i duszno.
- Kim, kurwa jesteś?!- spytał wściekły Saibden
- To mój dom, ja tutaj zadaje pytania!- Zawył staruszek, trzęsąca się ręką próbując nałożyć kolejny bełt.- Więc pytam: kim wy, kurwa, jesteście?!
- Spokojnie!- Do pokoju wparował Olsan.- Jesteśmy jedynie wędrowcami szukającymi schronienia.
- Jak tu weszliście?
- Drzwi były otwarte- wyjaśnił Saibden, mimo emocji siląc się na spokojny ton.- Donżon jest w takim stanie, ze myśleliśmy, że jest opuszczony.
- W takim razie jako gospodarz proszę was o spełnienie Prawa Esatyjskiego.
- Czego on chce?- spytał szeptem Dominer.
- Mamy odłożyć miecze- wyjaśnił Robert- a on odrzuci kuszę.
- Widzę, że przynajmniej jeden z was wychował się w porządnej szlacheckiej rodzinie.- Starzec pokiwał głową. Robert kątem oka zobaczył jak mięśnie Olsana chwilowo się napięły. Wyciągnęli ostrza z pochew i odrzucili je w kąt, po chwili dołączyła tam także kusza starca, który wziął butelkę bimbru i porozlewał jej zawartość do pucharów. Okazało się, że starzec nazywa się Hodrew van der Werakord i jego rodzina od wieków mieszkała na obrzeżach puszczy. Utrzymywał, że jego korzenie na tej ziemi sięgają jeszcze czasów, kiedy niedaleko stąd przebiegała granica Elendilu, królestwa Elfów, a jego przodkowie byli pogranicznikami. Następnie podzielili się z nim wiadomością o Davenhall.
- Co wy pieprzycie?- zaniepokoił się Hodrew.- Jak to spłonęło?
- Normalnie, przy pomocy ognia.
- Jebani rojaliści...
- Równie dobrze w mieście mógł wybuchnąć bunt- stwierdził Dominer- albo chociażby kuchcik nie dopilnował wygaszenia ognia. Kto wie, takie rzeczy też się zdarzają.
W międzyczasie ulewa znacznie utraciła na sile i z zewnątrz usłyszeli odgłos końskich kopyt uderzających o błotnistą ziemię.
- Spodziewasz się gości?- spytał Robert gospodarza, wychylając końcówkę wina z naczynia.
- To pewnie moi synowie.
Po chwili usłyszeli ludzi wchodzących do sieni i przytłumioną rozmowę. Po paru minutach w drzwiach pojawiła się grupka mężczyzn w różnym wieku, najmłodszy nie miał dwudziestu lat, a najstarszy około pięćdziesięciu.
- Chłopcy- warknął staruszek, kiedy ci stali na korytarzu niepewni co mają zrobić.- Ile razy mam wam powtarzać, że grzeczność to podstawa? Przywitajcie moich gości.
Olsan zerwał się z miejsca i z uśmiechem na ustach ruszył do mężczyzn, wyciągając w ich rękę. Najstarszy z nich uścisnął ją, przyciągnął go do siebie i wbił uprzednio wyciągnięty nóż pod żebra. Twarz Dominera wykrzywiła mieszanina zaskoczenia i bólu. Upadł na podłogę, a jego krew powoli spłynęła na dywan, tworząc paskudną plamę.
Saibden zerwał się z miejsca, zerwał pochodnię ze ściany oraz bimber ze stołu i zanim młodzi Werakordowie zdołali go pochwycić, stanął za Hodrewem.
- Ani kroku, skurwysyny!- wrzasnął, oblewając starca alkoholem.- Albo wasz ojczulek upiecze się jak wieprz z tymi swoimi futrami!
Synowie Hodrewa zamarli w pół kroku i spojrzeli na ojca pytającym wzrokiem.
- Na co czekacie?!- zawył staruszek.- Zajebać go!
Płomienie buchnęły, tak że Robert odchylił się pod wpływem gorąca. Pokój wypełniły wrzaski człowieka- pochodni, a Robert zaczął się zastanawiać co teraz. Status quo został nieodwołalnie zachwiany. W ułamku sekundy podjął jedyną decyzję jaką uznał za racjonalną... Racjonalną w tym momencie, bo w innej sytuacji określiłby ją jako "popierdoloną".
Nadal trzymając pochodnię w ręce wyskoczył przez okno.
Przebił się przez strzechę stajni i runął na stóg siana. Pochodnia potoczyła się w dół i snop zaczął płonąć. Robert zeskoczył i pobiegł w stronę koni. Szybko wybrał wyglądającego na najsilniejszego, wyprowadził go z boksu, wskoczył na niego na oklep i zostawił za sobą płonącą strażnicę.
- Mamy dużo czasu- zaoponował dziesiętnik
- Za to ja nie mam ochoty.- Skończył dyskusję Dominer.- Chyba już pora na sen.
Zalali ognisko wodą z pobliskiego strumienia i położyli się na kocach, okrywając się wszystkim co mieli pod ręką.
Ranek, jak zresztą zwykle w tych stronach, okazał się mglisty. Niebo w czasie nocy zasnuło się szarymi chmurami, zwiastunami deszczu.
Zamaskowali miejsce noclegu i wyruszyli.
Robert dalej miał problemy z nogą, dlatego Olsan odstąpił mu klacz.
Co jakieś dwie godziny robili postój, nie dlatego że którykolwiek z nich się zmęczył, ale klacz zaczynała bardzo ciężko oddychać i bali się, aby nie padła.
Tak minęły im cztery dni. Stopniowo opuszczali już Puszczę Morza Północnego, która robiła się coraz mnie gęsta, a gęste obłoki nadal panowały nad ich głowami. Po drodze ze strachem mijali lessowe wąwozy, w których uprzednio ich zaatakowano, ale tym razem podróż przez nie była spokojna, choć nie obyło się bez niepokoju, który wzbudzał w ich sercach każdy odgłos, nieważne czy wzbudzany przez startującego ptaka czy też przez wiatr. Noga Roberta z każdym dniem bolała go coraz mniej, aż ból był już prawie niezauważalny.
Kiedy w południe piątego dnia ostatecznie opuścili puszczę i stanęli przed wielką równiną zwaną Dzikimi Polami. Niektórzy uważali, że zawdzięczają one swoją nazwę prymitywnym plemionom, które żyły tu przed wieloma wiekami, inni natomiast sądzili, że pochodzi ona od zjaw, które to miały pojawiać się na tej wielkiej przecież połaci ziemi, jako dusze żołnierzy, którzy walczyli podczas Pierwszej Bitwy Bogów. Na północy majaczyły im ledwo widoczne czubki Dalekich Wierchów.
- Kropi- zauważył Robert, kiedy na dłoń spadła mu kropla wody. Co prawda zanosiło się na to od wielu dni, ale mimo to mieli nadzieję, że niebiosa wstrzymają się jeszcze parę zachodów słońca.
- Tam.- Olsan zauważył drewniany donżon otoczony niskim, kamiennym murem stojący na niewielkim pagórku oddalonym od nich o niecałe dwie staje.
Docierając do budowli byli już całkowicie przemoczeni, a klacz znów dawała wyraźne znaki zmęczenia.
Kiedy byli już blisko, okazało się, że donżon ma niepełne czterdzieści stóp wysokości.
Weszli przez rozwaloną bramę i znaleźli się na malutkim placyku przed wieżą. Świeży koński nawóz przed stajniami, które przylegały do strażnicy, świadczył, że budynek jest zamieszkały. Podeszli do spróchniałych, bukowych drzwi i widząc dziurę po kołatce, która musiała wypaść wieki temu, załomotali pięściami, czując jak drewno ugina się pod siłą ich mięśni. Czekali chwilę, ale nikt im nie otwierał. Po paru próbach Robert stwierdził, że wyważy drzwi.
- Czekaj- powiedział Olsan, powstrzymując go ramieniem.- Mogą być otwarte.
Dziesiętnik prychnął z niedowierzaniem i kiedy klamka ustąpiła pod naporem dłoni towarzysza, zdobył się jedynie na krótkie "aha".
- Jest tu kto?!- Krzyknął kiedy weszli już do środka. Kiedy odpowiedziała mu cisza, skinął na Olsana i ruszyli wgłąb donżonu. Nawiedziły go wspomnienia z Davenhall. Zdawało mu się, że znów przemierza korytarze grodu położonego w puszczy, jednak nie wszystko wyglądało identycznie. Korytarze były zdecydowanie węższe i panował w nich półmrok, jako że wszystkie pochodnie zawieszone na ścianach wyglądały na od dawna nierozpalane. Stopniowo obeszli cały parter, ale nie spotkali tu nikogo, co więcej, niektóre komnaty ze swoimi zakurzonymi, starymi meblami i pajęczynami w rogach wyglądały na nieużywane od przynajmniej paru miesięcy. Inne z kolei zostały przekształcone na coś w rodzaju magazynu. Stały w nich duże skrzynie, z których każda zabezpieczona była, w wielu przypadkach pordzewiałą już, kłódką. Weszli na piętro.
- Jest tu kto?!- zawołał ponownie Robert, ale ponownie nikt nie dał znaku życia.
- Coś tu jest nie w porządku- stwierdził, otwierając pierwsze drzwi z brzegu.- Ja pierdolę!
Bełt przeleciał przez komnatę i wbił się we framugę,pół stopy od głowy dziesiętnika. Wparadował z mieczem do środka sporej komnaty, której wszystkie ściany obwieszono gobelinami z otworami na okna i uchwyty, w których płonęły pochodnie. Stało tu solidne biurko, kompletnie nie komponujące się z resztą otoczenia, za którym siedziała postać obwinięta w futra. Wystawały spod nich jedynie kusza oparta o blat i pomarszczona, łysa głowa. W komnacie było gorąco i duszno.
- Kim, kurwa jesteś?!- spytał wściekły Saibden
- To mój dom, ja tutaj zadaje pytania!- Zawył staruszek, trzęsąca się ręką próbując nałożyć kolejny bełt.- Więc pytam: kim wy, kurwa, jesteście?!
- Spokojnie!- Do pokoju wparował Olsan.- Jesteśmy jedynie wędrowcami szukającymi schronienia.
- Jak tu weszliście?
- Drzwi były otwarte- wyjaśnił Saibden, mimo emocji siląc się na spokojny ton.- Donżon jest w takim stanie, ze myśleliśmy, że jest opuszczony.
- W takim razie jako gospodarz proszę was o spełnienie Prawa Esatyjskiego.
- Czego on chce?- spytał szeptem Dominer.
- Mamy odłożyć miecze- wyjaśnił Robert- a on odrzuci kuszę.
- Widzę, że przynajmniej jeden z was wychował się w porządnej szlacheckiej rodzinie.- Starzec pokiwał głową. Robert kątem oka zobaczył jak mięśnie Olsana chwilowo się napięły. Wyciągnęli ostrza z pochew i odrzucili je w kąt, po chwili dołączyła tam także kusza starca, który wziął butelkę bimbru i porozlewał jej zawartość do pucharów. Okazało się, że starzec nazywa się Hodrew van der Werakord i jego rodzina od wieków mieszkała na obrzeżach puszczy. Utrzymywał, że jego korzenie na tej ziemi sięgają jeszcze czasów, kiedy niedaleko stąd przebiegała granica Elendilu, królestwa Elfów, a jego przodkowie byli pogranicznikami. Następnie podzielili się z nim wiadomością o Davenhall.
- Co wy pieprzycie?- zaniepokoił się Hodrew.- Jak to spłonęło?
- Normalnie, przy pomocy ognia.
- Jebani rojaliści...
- Równie dobrze w mieście mógł wybuchnąć bunt- stwierdził Dominer- albo chociażby kuchcik nie dopilnował wygaszenia ognia. Kto wie, takie rzeczy też się zdarzają.
W międzyczasie ulewa znacznie utraciła na sile i z zewnątrz usłyszeli odgłos końskich kopyt uderzających o błotnistą ziemię.
- Spodziewasz się gości?- spytał Robert gospodarza, wychylając końcówkę wina z naczynia.
- To pewnie moi synowie.
Po chwili usłyszeli ludzi wchodzących do sieni i przytłumioną rozmowę. Po paru minutach w drzwiach pojawiła się grupka mężczyzn w różnym wieku, najmłodszy nie miał dwudziestu lat, a najstarszy około pięćdziesięciu.
- Chłopcy- warknął staruszek, kiedy ci stali na korytarzu niepewni co mają zrobić.- Ile razy mam wam powtarzać, że grzeczność to podstawa? Przywitajcie moich gości.
Olsan zerwał się z miejsca i z uśmiechem na ustach ruszył do mężczyzn, wyciągając w ich rękę. Najstarszy z nich uścisnął ją, przyciągnął go do siebie i wbił uprzednio wyciągnięty nóż pod żebra. Twarz Dominera wykrzywiła mieszanina zaskoczenia i bólu. Upadł na podłogę, a jego krew powoli spłynęła na dywan, tworząc paskudną plamę.
Saibden zerwał się z miejsca, zerwał pochodnię ze ściany oraz bimber ze stołu i zanim młodzi Werakordowie zdołali go pochwycić, stanął za Hodrewem.
- Ani kroku, skurwysyny!- wrzasnął, oblewając starca alkoholem.- Albo wasz ojczulek upiecze się jak wieprz z tymi swoimi futrami!
Synowie Hodrewa zamarli w pół kroku i spojrzeli na ojca pytającym wzrokiem.
- Na co czekacie?!- zawył staruszek.- Zajebać go!
Płomienie buchnęły, tak że Robert odchylił się pod wpływem gorąca. Pokój wypełniły wrzaski człowieka- pochodni, a Robert zaczął się zastanawiać co teraz. Status quo został nieodwołalnie zachwiany. W ułamku sekundy podjął jedyną decyzję jaką uznał za racjonalną... Racjonalną w tym momencie, bo w innej sytuacji określiłby ją jako "popierdoloną".
Nadal trzymając pochodnię w ręce wyskoczył przez okno.
Przebił się przez strzechę stajni i runął na stóg siana. Pochodnia potoczyła się w dół i snop zaczął płonąć. Robert zeskoczył i pobiegł w stronę koni. Szybko wybrał wyglądającego na najsilniejszego, wyprowadził go z boksu, wskoczył na niego na oklep i zostawił za sobą płonącą strażnicę.