wtorek, 14 maja 2013

Hisoria kusznika cz. V

Przyjaciel

   Robert ocknął się.
   - Witam z powrotem- męski głos niemiło wibrował mu w uszach.- Juz zaczynalem się obawiać czy nie popełniłem jakiegoś błędu.
   Niebo z każdym momentem robiło się ciemniejsze,a Saibden siedział na kocu położonym na wilgotnej trawie, porastającej niewielką polankę. Gdzieś pośród drzew i krzaków swoje głosy prezentowały kobziki, małe szare ptaki z niebieskimi brzuchami znane z zamiłowania do wieczornych treli. Po chwili do ptasiego chórku dołączyły cykające świerszcze. Ognisko dawało ciepło i świtało, które rozjaśniało mrok rozpoczynający panowanie nad lasem. Obok dziesietnika  siedział mężczyzna z prostymi, brązowymi włosami sięgającymi szyi, a paręnaście stóp dalej trawę przygryzała sobie przywiązana do drzewa kasztanka. 
   Saibden spróbował spytać się skąd się tutaj wziął, ale z jego ust wydobyło się jedynie chrząknięcie.
   - Trzymaj.- Olsan podał mu bukłak.
   Robert natychmiast mu go wyszarpnął, dopiero w tej chwili zdając sobie sprawę z tego jak jest spragniony. Woda przyjemnie nawilżyła mu gardło, kiedy chciwie żłopał ją w takim tempie, że wylewała mu się z ust i z ich kącików spływała po policzkach.
   Opuścił ręce zmęczone trzymaniem bukłaka. Cholera, ależ jestem słaby.
   - Skąd się tu wziąłem?- spytał, tym razem z powodzeniem.
   - Nie mogłem cię przecież zostawić leżącego na środku wioski- rzekł Olsan, rzucając mu bochen chleba.- Wziąłem cię na plecy i po prostu zacząłem iść w stronę Davenhall.
   - Niemożliwe- stwierdził Saibden- to prawie dwa dni drogi dla normalnego człowieka.
   - Do Davenhall- zgodził się Dominer- ale nie do najbliższej wsi. Tam za nasze pancerze kupiłem klacz i trochę jedzenia.
   Mimo uratowania życia, dziesiętnikowi się to nie spodobało, ale postarał się, aby jego głos nei zabrzmiał zbyt ostro.
   - Sprzedałeś nasze zbroje...
   - Pomyśl chwilę co by się stało, gdyby znaleźli nas partyzanci.
   - Gdyby znaleźli dwóch mężczyzn przy jednym koniu, w tym jednego z raną kłutą, to pewnie i tak domyśliliby się prawdy.
   Olsan wzruszył ramionami. 
   - W każdym razie po ponad dwóch dniach natknąłem się oddział Mallindora. Ci idioci szli na Ewerytę, żeby ją odbić... To co się tam zdarzyło to znak od bogów, że nie chcą nas w tej puszczy.
W nocy wmówiłem strażnikowi, że Mallindor kazał mi odwieźć cię do Davenhall.
   - Uwierzył?
   - Kiedy mu powiedziałem, ze ma do wyboru, albo nas puścić, albo iść zbudzić dowódcę. Wczoraj wieczorem dotarliśmy do Davenhall.
   - Więc czemu mnie tam nie zostawiłeś?
   - Bo Davenhall spłonęło- powiedział spokojnie, a Robert rozwarł usta w wyrazie zdumienia.- Kiedy je zobaczyłem, paliło się już całe miasto. Ogień przeniósł się na las, ale na szczęście od paru dni wieje zachodni wiatr, inaczej byśmy się tam upiekli.
   - A Mallindor? Na pewno miał medyków.
   - Już zapomniałeś jak się ich wybiera?- prychnął Olsan i zaczął naśladować głos Treyka.- Odliczyć do pięciu. Numery pięć, jesteście medykami.
   Saibden zaśmiał się, a Dominer ciągnął dalej.
   - Oczywiście nie mogłem cię też zostawić u zielarek w napotkanych wioskach...
   - Za często zaglądają tam rojaliści- dokończył za niego Robert, kiwając głową z uznaniem, że towarzysz pomyślał o wszystkim.- Wiesz może co się stało z resztą oddziału?
   - Paru naszych spotkałem u Mallindora, ale z tego co słyszałem, mieli ochotę jak najszybciej uciec... Jak twoja noga?
   Robert do tej pory nie przypomniał sobie jak kończyna zawiodła go w wiosce. Spróbował wstać.  Wszystkie jej mięśnie okropnie bolały przy każdym ruchu. Mimo grymasu na twarzy udało mu się stanąć.
   - To przez ten nóż?
   - Nie, raczej przez to co na nim było.
   -  Toksyna?
   Olsan skinął głową.- Sądząc po wyglądzie rany i zapachu to zawiesina z pyłku tonigry i płatków kefru, silny środek paraliżujący, Miałeś szczęście, że nóż ześlizgnął się po pancerzu, gdyby cios zadano w plecy, trucizna dotarła by do serca i je unieruchomiła.
   - To przez nią byłem tak długo nieprzytomny?
   - Nie, raczej przez antidotum, które ci przygotowałem. Ot taki skutek uboczny.
   - Nie znałem cię od tej strony- powiedział z uznaniem Robert.- Skąd masz taką wiedzę?
   - Kiedy miałem dwanaście lat, byłem uczony przez zielarkę.
   - Niezbyt charakterystyczna funkcja jak dla mężczyzny.
   - Wychowywałem się w osadzie podobnej do Eweryty. Nie mieliśmy za dużo dziewcząt, a mnie po śmierci rodziców przygarnęła znachorka i zaczęła uczyć na swojego następcę.
   - Czemu nim nie zostałeś?
   - Długo by opowiadać.- Olsan nagle stracił zapał do rozmowy.
   - Mamy dużo czasu- zaoponował dziesiętnik
   - Za to ja nie mam ochoty.- Skończył dyskusję Dominer.- Chyba już pora na sen.
   Zalali ognisko wodą z pobliskiego strumienia i położyli się na kocach, okrywając się wszystkim co mieli pod ręką.
   Ranek, jak zresztą zwykle w tych stronach, okazał się mglisty. Niebo w czasie nocy zasnuło się szarymi chmurami, zwiastunami deszczu.
   Zamaskowali miejsce noclegu i wyruszyli.
   Robert dalej miał problemy z nogą, dlatego Olsan odstąpił mu klacz.
   Co jakieś dwie godziny robili postój, nie dlatego że którykolwiek z nich się zmęczył, ale klacz zaczynała bardzo ciężko oddychać i bali się, aby nie padła.
   Tak minęły im cztery dni. Stopniowo opuszczali już Puszczę Morza Północnego, która robiła się coraz mnie gęsta, a gęste obłoki nadal panowały nad ich głowami. Po drodze ze strachem mijali lessowe wąwozy, w których uprzednio ich zaatakowano, ale tym razem podróż przez nie była spokojna, choć nie obyło się bez niepokoju, który wzbudzał w ich sercach każdy odgłos, nieważne czy wzbudzany przez startującego ptaka czy też przez wiatr. Noga Roberta z każdym dniem bolała go coraz mniej, aż ból był już prawie niezauważalny.
    Kiedy w południe piątego dnia ostatecznie opuścili puszczę i stanęli przed wielką równiną zwaną Dzikimi Polami. Niektórzy uważali, że zawdzięczają one swoją nazwę prymitywnym plemionom, które żyły tu przed wieloma wiekami, inni natomiast sądzili, że pochodzi ona od zjaw, które to miały pojawiać się na tej wielkiej przecież połaci ziemi, jako dusze żołnierzy, którzy walczyli podczas Pierwszej Bitwy Bogów. Na północy majaczyły im ledwo widoczne czubki Dalekich Wierchów.
   - Kropi- zauważył Robert, kiedy na dłoń spadła mu kropla wody. Co prawda zanosiło się na to od wielu dni, ale mimo to mieli nadzieję, że niebiosa wstrzymają się jeszcze parę zachodów słońca.
   - Tam.- Olsan zauważył drewniany donżon otoczony niskim, kamiennym murem stojący na niewielkim pagórku oddalonym od nich o niecałe dwie staje.
  Docierając do budowli byli już całkowicie przemoczeni, a klacz znów dawała wyraźne znaki zmęczenia.
   Kiedy byli już blisko, okazało się, że donżon ma niepełne czterdzieści stóp wysokości.
   Weszli przez rozwaloną bramę i znaleźli się na malutkim placyku przed wieżą. Świeży koński nawóz przed stajniami, które przylegały do strażnicy, świadczył, że budynek jest zamieszkały. Podeszli do spróchniałych, bukowych drzwi i widząc dziurę po kołatce, która musiała wypaść wieki temu, załomotali pięściami, czując jak drewno ugina się pod siłą ich mięśni. Czekali chwilę, ale nikt im nie otwierał. Po paru próbach Robert stwierdził, że wyważy drzwi.
   - Czekaj- powiedział Olsan, powstrzymując go ramieniem.- Mogą być otwarte.
   Dziesiętnik prychnął z niedowierzaniem i kiedy klamka ustąpiła pod naporem dłoni towarzysza, zdobył się jedynie na krótkie "aha".
   - Jest tu kto?!- Krzyknął kiedy weszli już do środka. Kiedy odpowiedziała mu cisza, skinął na Olsana i ruszyli wgłąb donżonu. Nawiedziły go wspomnienia z Davenhall. Zdawało mu się, że znów przemierza korytarze grodu położonego w puszczy, jednak nie wszystko wyglądało identycznie. Korytarze były zdecydowanie węższe i panował w nich półmrok, jako że wszystkie pochodnie zawieszone na ścianach wyglądały na od dawna nierozpalane. Stopniowo obeszli cały parter, ale nie spotkali tu nikogo, co więcej, niektóre komnaty ze swoimi zakurzonymi, starymi meblami i pajęczynami w rogach wyglądały na nieużywane od przynajmniej paru miesięcy. Inne z kolei zostały przekształcone na coś w rodzaju magazynu. Stały w nich duże skrzynie, z których każda zabezpieczona była, w wielu przypadkach pordzewiałą już, kłódką. Weszli na piętro.
   - Jest tu kto?!- zawołał ponownie Robert, ale ponownie nikt nie dał znaku życia.
   - Coś tu jest nie w porządku- stwierdził, otwierając pierwsze drzwi z brzegu.- Ja pierdolę!
   Bełt przeleciał przez komnatę i wbił się we framugę,pół stopy od głowy dziesiętnika. Wparadował z mieczem do środka sporej komnaty, której wszystkie ściany obwieszono gobelinami z otworami na okna i uchwyty, w których płonęły pochodnie. Stało tu solidne biurko, kompletnie nie komponujące się z resztą otoczenia, za którym siedziała postać obwinięta w futra. Wystawały spod nich jedynie kusza oparta o blat i pomarszczona, łysa głowa. W komnacie było gorąco i duszno.
   - Kim, kurwa jesteś?!- spytał wściekły Saibden
   - To mój dom, ja tutaj zadaje pytania!- Zawył staruszek, trzęsąca się ręką próbując nałożyć kolejny bełt.- Więc pytam: kim wy, kurwa, jesteście?!
   - Spokojnie!- Do pokoju wparował Olsan.- Jesteśmy jedynie wędrowcami szukającymi schronienia.
   - Jak tu weszliście?
   - Drzwi były otwarte- wyjaśnił Saibden, mimo emocji siląc się na spokojny ton.- Donżon jest w takim stanie, ze myśleliśmy, że jest opuszczony.
   - W takim razie jako gospodarz proszę was o spełnienie Prawa Esatyjskiego.
   - Czego on chce?- spytał szeptem Dominer.
   - Mamy odłożyć miecze- wyjaśnił Robert- a on odrzuci kuszę.
   - Widzę, że przynajmniej jeden z was wychował się w porządnej szlacheckiej rodzinie.- Starzec pokiwał głową. Robert kątem oka zobaczył jak mięśnie Olsana chwilowo się napięły. Wyciągnęli ostrza z pochew i odrzucili je w kąt, po chwili dołączyła tam także kusza starca, który wziął butelkę bimbru i porozlewał jej zawartość do pucharów. Okazało się, że starzec nazywa się Hodrew van der Werakord i jego rodzina od wieków mieszkała na obrzeżach puszczy. Utrzymywał, że jego korzenie na tej ziemi sięgają jeszcze czasów, kiedy niedaleko stąd przebiegała granica Elendilu, królestwa Elfów, a jego przodkowie byli pogranicznikami. Następnie podzielili się z nim wiadomością o Davenhall.
   - Co wy pieprzycie?- zaniepokoił się Hodrew.- Jak to spłonęło?
   - Normalnie, przy pomocy ognia.
   - Jebani rojaliści...
   - Równie dobrze w mieście mógł wybuchnąć bunt- stwierdził Dominer- albo chociażby kuchcik nie dopilnował wygaszenia ognia. Kto wie, takie rzeczy też się zdarzają.
   W międzyczasie ulewa znacznie utraciła na sile i z zewnątrz usłyszeli odgłos końskich kopyt uderzających o błotnistą ziemię.
   - Spodziewasz się gości?- spytał Robert gospodarza, wychylając końcówkę wina z naczynia.
   - To pewnie moi synowie.
   Po chwili usłyszeli ludzi wchodzących do sieni i przytłumioną rozmowę. Po paru minutach w drzwiach pojawiła się grupka mężczyzn w różnym wieku, najmłodszy nie miał dwudziestu lat, a najstarszy około pięćdziesięciu.
   - Chłopcy- warknął staruszek, kiedy ci stali na korytarzu niepewni co mają zrobić.- Ile razy mam wam powtarzać, że grzeczność to podstawa? Przywitajcie moich gości.
   Olsan zerwał się z miejsca i z uśmiechem na ustach ruszył do mężczyzn, wyciągając w ich rękę. Najstarszy z nich uścisnął ją, przyciągnął go do siebie i wbił uprzednio wyciągnięty nóż pod żebra. Twarz Dominera wykrzywiła mieszanina zaskoczenia i bólu. Upadł na podłogę, a jego krew powoli spłynęła na dywan, tworząc paskudną plamę.
   Saibden zerwał się z miejsca, zerwał pochodnię ze ściany oraz bimber ze stołu i zanim młodzi Werakordowie zdołali go pochwycić, stanął za Hodrewem.
   - Ani kroku, skurwysyny!- wrzasnął, oblewając starca alkoholem.- Albo wasz ojczulek upiecze się jak wieprz z tymi swoimi futrami!
   Synowie Hodrewa zamarli w pół kroku i spojrzeli na ojca pytającym wzrokiem.
   - Na co czekacie?!- zawył staruszek.- Zajebać go!
   Płomienie buchnęły, tak że Robert odchylił się pod wpływem gorąca. Pokój wypełniły wrzaski człowieka- pochodni, a Robert zaczął się zastanawiać co teraz. Status quo został nieodwołalnie zachwiany. W ułamku sekundy podjął jedyną decyzję jaką uznał za racjonalną... Racjonalną w tym momencie, bo w innej sytuacji określiłby ją jako "popierdoloną".
    Nadal trzymając pochodnię w ręce wyskoczył przez okno.
    Przebił się przez strzechę stajni i runął na stóg siana. Pochodnia potoczyła się w dół i snop zaczął płonąć. Robert zeskoczył i pobiegł w stronę koni. Szybko wybrał wyglądającego na najsilniejszego, wyprowadził go z boksu, wskoczył na niego na oklep i zostawił za sobą płonącą strażnicę.

sobota, 4 maja 2013

Historia kusznika- część IV

Duchy lasu

   - Daleko jeszcze?- Spytał Olsan, przysiadł na kamieniu przy rzece i rozmasował sobie nogi.
   - Nie jęcz- upomniał go Robert.- Przez te dwa dni przeszedłem więcej niż ty przez całe, a ten skurwysyn Treyk wysłał mnie z powrotem.
   Nogi Saidbena odmawiały mu już posłuszeństwa. Ucieczka z Eweryty była znacznie bardziej męcząca niż udanie się do niej. Przez godzinę szedł wąwozem w górę rzeki zanim zdecydował się na wejście do lasu. Co jakiś czas wiązał na gałęziach kawałki oddarte z białej chusty zabranej wieśniaczce, wiedząc, że  jeśli się zgubi i trafi w to samo miejsce, to przynajmniej będzie o tym wiedział. W końcu, po parudziesięciu przekleństwach i wezwaniach bogów, udało mu się trafić na ścieżkę. Gwiazdy zawieszone na czystym, nocnym niebie pozwoliły mu określić kierunki świata. Do obozu Treyka, założonego na jakiejś polanie dotarł po ponad dwóch godzinach. Początkowo, tuż po obudzeniu, dowódca chciał go wychłostać, a nawet kazał obudzić Pata Dawsona, najsilniejszego mężczyznę w oddziale, ale zmienił zdanie, kiedy Robert wyjaśnił mu jakie posiada informację.
    Treyk pozwolił przespać mu się do świtu, co oznaczało jakieś trzy godziny, po czym bezceremonialnie wybudził go lekkim poszturchiwaniem buta. Następnie kazał poprowadzić na tyły Eweryty dziesiątkę ludzi.
   Z zamyslenia wyrwał go Derwald
   - Jest most- poinformował go towarzysz, pokazując ręką budowlę.- Wioska jest tuż tuż.
   Saibden skinął głową.
   - Teraz po cichu, panowie.
   Kiedy znaleźli się pod mostem, naładowali kusze i wspięli się ostrożnie po ścianie wąwozu. Robert wystawił głowę i zobaczył trójkę uzbrojonych mężczyzn, stojących nieopodal pierwszych chat, przy kupce siana.
   Robert schował się i wyjaśnił podwładnym, co własnie zobaczył
   - Derwald, Olsan przybliżcie się do mnie- szepnął do towarzyszy, a gdy ci znaleźli się niecałą stopę od niego, wyjaśnił co zaplanował.
   - Olsan- mruknął nie bez cienia uśmiechu Robert.- Mam nadzieję, ze te twoje objawienia nie przeszkadzają ci zabijać, co?
   - To wrogowie prawowitego króla.
   Robert wolał mu nie przypominać, że prawowity król obalił tego wcześniejszego, jeszcze bardziej prawowitego.
   Powoli wystawili kusze i głowy z wąwozu.
   - Trzy...
   Cele zaśmiały się gromko z jakiegoś żartu
   -  Dwa...
   Jeden z partyzantów pokręcił głową w wyrazie rozbawienia. Jego wzrok padł wycelowane w nich bronie.
   - Strzelać!- sapnął Saibden.
   Spusty kusz kliknęły, a bełty przeszyły powietrze by po niecałej sekundzie utkwić w ciałach szyjach mężczyzn.
Partyzanci zarzęzili cicho i osunęli się na ziemię, ale byli oni tym co teraz obchodziło Roberta najmniej. Cała jego uwaga skupiona była bowiem na fajce, która wypadłszy z ust partyzanta zmierzała do ziemi, będąc niebezpiecznie blisko suchej kupy siana. Fajka uderzyła o ziemię rozsypując swoją rozżarzoną zawartość naokoło. Suche źdźbła trawy zaczęły kurczyć się z gorąca by po chwili stać się paliwem dla płomienia.
   Robert wyskoczył z wąwozu, a za jego przykładem poszli Olsan i Derwald, jednak było już za późno, aby ugasić ogień.
   - Trzeba ostrzec rodzinę- powiedział Olsan, widząc jak pożar zaczyna ogarniać.
   - Pieprzyć ją- warknął Robert.- Mamy własne sprawy.
   Ale Olsan pobiegł już do drzwi chaty.
   - Chuj z nim!- oświadczył stanowczo Saibden, odwracając się do ludzi w wąwozie.- Derwald, weźmiesz połowę ludzi i pójdziecie drugą stroną.
   Mężczyzna kiwnął głową i pobiegł z czwórką innych za róg chaty po drugiej stronie drogi.
   Tymczasem pożar pożerał już róg domu i Saibden podjął decyzję o ruszeniu przez tyły gospodarstw.
   Przeskakiwali bądź rozwalali płoty stojące na miedzach, deptali wszystko co napotkali na drodze, nie ważne czy były to marchew, buraki czy też kapusta. Wszystko poddawało się ich skórzanym, żołnierskim butom. Raz czy dwa Robertowi mignęły w oknach przestraszone twarze ewerytczyków którzy kryli się przed bitwą. Tymczasem z tyłu dobiegały krzyki mieszkańców wsi, którzy walczyli z pożarem.
   Kiedy znaleźli się przy ostatnich domach, usłyszeli krzyki mężczyzn i syki strzał przecinających przestrzeń dochodzące sprzed wioski. Widocznie Treyk właśnie przypuszczał szturm na wioskę
   Przecisnęli się przez krzaki zarastające przejście między chatami i przystanęli tuż przy rogu domu. Vis a vis stał Derwald ze swoimi ludźmi.
   Robert wychylił się zza chałupy i zobaczył grupę około dwudziestu mężczyzn z kuszami i łukami. Stali za zbudowaną poprzedniego dnia barykadą i trzymali ludzi Treyka na dystans.
   - Za mną- syknął do podwładnych po naładowaniu kuszy i wybiegł na  na środek drogi. Cały oddział ustawił się w linii.
   - Strzelać!
   Dziesięć bełtów pomknęło ku obrońcom, kilka natrafił na beczki lub skrzynie, ale większość dosięgnęła celu. Parę postaci w zielonych płaszczach upadło i w tym momencie nad barykadą przeleciało w ich stronę parę bardzo niecelnych strzał.
   - O kurwa...- Było to jedyne co zdołał z siebie wykrztusić.
   Dwaj mężczyźni po jego prawej stronie runęli na ziemię, a paru partyzantów właśnie rzuciło się w ich stronę. Obie grupy dzieliło od siebie trochę ponad pięćdziesiąt stóp. Zdecydowanie za mało, żeby przeładować.
   - Wycofać się między domy!
   Zbiegli do ogródków warzywnych i już po chwili spomiędzy paru chat wyskoczyli partyzanci. Robert doskoczył do wroga, uprzednio wyjąwszy miecz z pochwy i ciął go przez ramię, ale uderzenie zostało zablokowane i już po chwili to on musiał bronić się przed przeciwnikiem. Wymieniali ciosy dłuższą chwilę i zdał sobie sprawę, że przeciwnik jest niższy od niego, a mimo to nie tylko parował wszystkie jego uderzenia, ale też groźnie ciął. Jebany- pomyślał z irytacją, kiedy kolejny cios uderzył w miecz przeciwnika, który zamachnął się w kontrataku. Robert odbił klingę równocześnie cofając się o krok. Postawił stopę na coś kulistego i śliskiego przez co stracił równowagę i runął do tyłu na poletko kapusty. Partyzant uniósł ostrze...
   Nagle, z boku pojawiła się szara smuga i głowa przeciwnika eksplodowała krwią i mózgiem.
   Robert rozejrzał się i zobaczyły uśmiechniętego, okopconego, uwalonego w krwi Olsana.
   - Chyba bogowie mi cię zesłali- podziękował wybawcy dziesiętnik, a towarzysz pomógł mu wstać.- Zginąłbym przez tę pieprzoną kapustę.
   Szybko ocenił sytuację. Wszyscy partyzanci leżeli na ziemi podobnie jak paru jego ludzi, ale nie miał teraz czasu zajmować się tym kto zginął.
   - Olsan, zobacz czy są jacyś ranni- polecił towarzyszowi.- Reszta, za mną!
   Powrócili na ulicę akurat, żeby zobaczyć jak ostatni trzej partyzanci uciekają na koniach przez wieś. Żołnierze, którzy właśnie wkroczyli do wioski, wypuścili im na pożegnanie kilkanaście strzał, jednak celu dosięgła tylko jedna z nich, trafiając wałacha, którego dosiadał rojalista, w pośladek. Zwierzę gruchnęło na bok, miażdżąc jeźdźca.
   Wioska rozbrzmiała wesołością wygranych, ale Treyk szybko zaprowadził porządek.
   - Denkins! Weź paru chłopa i zajmijcie się rannymi. Tak, leśnymi skurwielami też, może wiedzą coś ciekawego. Gewenheit, dogaście ten cholerny pożar i sprowadź tu całą wieś. Van der Saibden, do mnie!
   Robert przybliżył się do dowódcy, nie bardzo wiedząc czego może się spodziewać. Treyk popatrzył na niego swoimi surowymi, szarymi oczyma.
   - Ilu straciłeś?- spytał beznamiętnym tonem
Dziesiętnik wzruszył ramionami.
   - Paru, jeszcze nie liczyłem, panie.
   - To zabierz się za to!- Warknął ordynarnie Treyk. Robert odwrócił się, ale usłyszal znów głos dowódcy.
   - Saibden!
   - Tak?
   - Spóźniłeś się, już myślałem, że poprowadzę szturm bez wsparcia...
Podwładny chciał zaprotestować, ale nie ośmielił się otworzyć ust.
   - Ale było całkiem nieźle.
   Robert uśmiechnął się na te słowa.
   -  Nie szczerz tak tych zębów tylko rusz dupę i przelicz zmarłych bo...
   Treyk zmarszczył brwi i uchylił usta.
   - Saibden, uważaj!
   Robert poczuł jak coś uderzyło go w okolice prawej łopatki, a potem doznał gwałtownego bólu, gdy coś ostrego przekłuło jego skórę nad pośladkiem i wbiło się w kość biodrową. Krzyknął z bólu, a nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Gdzieś z tyłu usłyszał świst. Ktoś chwycił go za ramiona i pomógł mu wstać. Odruchowo sięgnął po przedmiot, który nadal tkwił w ranie, ale Olsan wyszeptał mu do ucha.
   - Zostaw. Tamuje krew.
   Robert posłuchał towarzysza i rozejrzał się. Na drodze, w kałuży krwi leżał korpus pulchnej kobiety, a niecałe dwie stopy spoczywała jej głowa. Obok niej stał Treyk, czyszcząc swój miecz z posoki.
   - Znasz tę kurwę, Saibden?- spytał się dowódca, nie odrywając wzroku od swojego zajęcia.
   Dziesiętnik pokuśtykał bliżej, aby rozwiać ostatnie wątpliwości.
   Poznał twarz dziewczyny. To z nią omal nie spędził nocy w stodole. Po jej policzku spłynęła łza.
   - Nie zachowałem się wobec niej... Odpowiednio.
   - To już wiesz do czego może być zdolna zraniona kobieta- mruknął Treyk z uśmiechem, który jednak nie złagodził ostrych rysów jego twarzy. Przyglądnął się klindze i widocznie uznał, że jest wystarczająco czysta, bo schował ją do pochwy.
   - Dominer- Zwrócił się dowódca do Olsana- Zajmij się nogą Saibdena.
   Tymczasem na ulicy ustawili się w szeregu wszyscy mieszkańcy wsi. Treyk przechadzał się przed nimi z marsowym obliczem, wpatrując się w twarze wieśniaków. W pewnym momencie niska, płacząca kobieta w podeszłym wieku splunęła mu w twarz, a wszyscy wstrzymali oddech.
   - Zabiliście mojego syna!- krzyknęła, wstrząsana spazmami. Treyk wyglądał początkowo jakby miał wybuchnąć, ale po chwili jego twarz się uspokoiła. Starł plwocinę z twarzy i strzepnął ją na ziemię.
   - Zabić co drugiego mężczyznę!- Zawyrokował, zwracając się do swoich ludzi. Wśród chłopów poniósł się pomruk strachu i gniewu.
   - Jeśli ktoś będzie stawiał opór zginie cała jego rodzina!- Ryknął, przekrzykując hałas. Wieśniacy uspokoili się, ale nadal patrzyli na Treyka z nienawiścią. Atmosfera była bardzo napięta.
   Olsan, który do tej pory oglądał ranę Roberta, podniósł głowę. Dziesiętnik podejrzewał, co może zrobić towarzysz, więc szepnął do niego.
   - Nie rób niczego głupiego, Dominer.
Jednak Olsan puścił to mimo uszu.
   - Oni są niewinni, panie! Nie możesz ich zabić.
   Treyk wydawał się przez moment zupełnie zbity z tropu. Chyba po raz pierwszy w jego życiu zdarzyło się, żeby podwładny kwestionował jego polecenie. Kiedy zorientował się, jak głupio musi wyglądać z otwartymi ustami, zamknął je. Mimo wszystko dowódca zachował spokój.
   - Podejdź tu Dominer- powiedział najłagodniej jak umiał.
   Olsan, drżąc na całym ciele powędrował do dowódcy, a ten poprowadził go wzdłuż szeregu.
   - Popatrz na tę kobietę- powiedział Treyk, wskazując nadal łkającą staruszkę.- Podziwiam jej odwagę. Jej stara, bezbronna, a ja mam cały oddział, ale jej to nie obchodziło! Ale wiesz co?
   Wyjął miecz i wbił go kobiecie w pierś.
   - Lepiej by dla niej było, gdyby tego nie zrobiła- Dokończył spokojnie.
W szeregu zagrzmiało. Znajdujący się najbliżej rzucili się ku umierającej kobiecinie. Po wielu policzkach spłynęły łzy.
   Treyk podszedł do oniemiałego Olsana, chwycił go za ramiona i potrząsnął mocno.
   - Rozumiesz aluzję?
W tym momencie Robert zauważył coś, czego nie widział nikt inny. W tylnej części napierśnika Treyka odbijał się rozmazany kształt, przypominający ludzką sylwetkę. Wszystko to nie byłoby niczym szczególnie dziwnym, gdyby nie to, że w odległości dwudziestu stóp nie było nikogo. Odbicie stawało się coraz większe, jakby dziwna postać zbliżała się do pleców dowódcy.
   Robert chciał krzyknąć, ale głos uwiązł mu w gardle, a zresztą co miałby krzyknąć? Całe jego ciało było jakby sparaliżowane. Stał więc, nerwowo oddychając i wpatrywał się w napierśnik. Kształt zajmował już prawie całą powierzchnię pancerza.
   Zjawisko stało się na tyle widoczne, że pozostali także zaczęli je dostrzegać, Szturchali swoich sąsiadów i pokazywali je palcami.
   Odbicie lekko się zniekształciło, gdy postać wykonała ruch... Na szyi dowódcy pojawił się czerwony kwiat, który spłynął na jego posrebrzany napierśnik. Treyk zacharkał, jego dłonie puściły ramiona podwładnego i ciało mężczyzny, który od zawsze napawał Roberta strachem, upadło na ziemię.
   Całą wieś ogarnęła panika, nieważne czy człowiek nosił na sobie pancerz Tiberu, czy zwykłą lnianą koszulę, teraz wszyscy zjednoczyli się w jednym pragnieniu, żeby znaleźć się jak najdalej stąd. Robert także spróbował pobiec, jednak okazało się, że cała jego noga jest zdrętwiała. Zarył kolanami w ziemię, boleśnie je obcierając. Ktoś z biegnących, uderzył go kolanem w potylicę...